„Mur” to podsunięta czytelnikowi sposobność przyjrzenia się z dystansu pewnym mechanizmom, przestroga przed ich uruchamianiem. Przedstawiając kompletny świat, na pozór zupełnie różny od naszego, Grzegorz Gortat wprowadza nas do niego stopniowo; pozwala wraz z głównym bohaterem odsłaniać jego tajemnice, odzyskiwać utraconą pamięć i smakować emocje, robić w nim karierę i popełniać błędy. Podejmować ryzyko i wyrażać bunt, mierząc się ze skutkami tych zachowań.
Źródło
Jeżeli
nie zdołają pojąć, że przynosimy im matematycznie bezbłędne szczęście,
obowiązkiem naszym będzie zmusić ich do szczęścia. Zanim jednak chwycimy
za broń, wypróbujemy potęgę słów.
Jewgienij Zamiatin, „My”
Każdy ma prawo do życia! Każdy ma prawo do szczęścia! Każdy ma prawo do śmierci!
Katalog Trzech Praw
Katalog Trzech Praw
Numer wspinający się przede mną po szerokich szczeblach
drabiny ubrany był jak ja w płócienne buty i luźny biały kombinezon z
gęstego płótna. Słońce prażyło, materiał na plecach i pod pachami
zdążyły mu zabarwić ciemne plamy. Musiałem wyglądać podobnie. Próbowałem
odgadnąć, czy to mężczyzna, czy kobieta. Nie żeby mi to było do czegoś
potrzebne. Zwykła ciekawość. Szedł chwiejnie, krokiem nowicjusza. Łysy
czerep szklił się w słońcu od potu. Dzieliła nas przepisowa odległość
czterech szczebli. Bałem się, że nie utrzyma ciężaru, cegły zsuną się z
nosidła i runą na mnie. Żeby nie patrzeć w dół, tam gdzie się zaczynała
opasująca Mur szeroka wstęga szarej ziemi, zacząłem liczyć. Jeden, dwa.
Jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Zbliżona do ideału. Z zadartą głową,
ostrożnie pokonując kolejne szczeble, powtarzałem w myślach: jeden, dwa,
jeden, dwa, jeden, dwa.
Z lewa i z prawa pięły się po przystawionych do Muru drabinach setki
bliźniaczych postaci. W pokrytych pyłem białych kombinezonach, podobni
do gigantycznych larw, wszyscy o bezwłosych czaszkach, pochyleni pod
ciężarem cegieł równo ułożonych w drewnianych nosidłach. Pracowałem już
cztery godziny i z utęsknieniem wyczekiwałem krótkich przerw, gdy po
złożeniu na szczycie Muru kolejnej partii cegieł wślizguję się do kosza
przypisanej mojemu sektorowi jednoosobowej windy, a ta ze skrzypieniem
lin i jękiem drewnianych kołowrotów zwozi mnie z wysokości sześciu
pięter na dół, zapewniając cenne sekundy odpoczynku, nim ponownie stanę
na twardym gruncie i zamelduję się po nowy ładunek. Zazdrościłem
szczęśliwcom, którym dziś wypadło pracować w pobliżu Wieży Trzech Praw.
Monolit o ścianach wyłożonych białym marmurem, zwieńczony iglicą z
republikańską flagą Jedności, stał na północnych obrzeżach placu
apelowego, niemal dokładnie naprzeciwko Bramy, i o tej porze dnia dawał
nielicznym upragniony cień.
Dziwna rzecz. Ledwo zdążyłem o Wieży pomyśleć, gdy na jej szczycie zagrała trąbka, zwiastując południe i zmianę strażników.
Wtedy numer przede mną zrobił coś, czym ściągnął na siebie moją uwagę
i przykuł spojrzenie strażnika z najbliższej wieży wartowniczej.
Najpierw z wprawą, jakiej i ja mógłbym się od niego uczyć, zdjął, jak
należało, ciężar z pleców i złożył na szczycie Muru, obok stosów cegieł
czekających na budowniczych; zaraz potem jednak płynnym ruchem, jakby
ściągał z siebie zbyt luźną skórę, uwolnił się od ubrania, na koniec
zzuwając buty. Przez jedną krótką chwilę widziałem spodnią część jego
stóp. Wypalone lub wycięte ostrym narzędziem, na wpół zabliźnione rany
odcinały się purpurą od bladej skóry podeszew, tworząc rysunek krzyża,
znak, jakim handlarze bydła dawniej znakowali najsłabsze sztuki w
stadzie, te przeznaczone na wybicie. Tym samym znakiem chrześcijańskie
sekty przez wieki opatrywały swoje świątynie.
Strażnik właśnie zamierzał wpuścić zmiennika; cofnął się od
metalowych drzwi wieży wartowniczej, szarpnięciem zdjął przewieszony
przez ramię karabin i wycelował. Wstrzymałem oddech. Wyobraziłem sobie
jego palec na spuście i z ciekawością, o jaką bym się nie posądzał,
czekałem na strzał. Strażnik powstrzymał się jednak. Uruchomił przycisk
syreny i z dziesiątków megafonów popłynął jękliwy, wdzierający się pod
czaszkę dźwięk.
Numer odwrócił się do mnie twarzą. Pozbawione owłosienia ciało z
klatką wystających żeber i dyndającym przyrodzeniem pod zapadniętym
brzuchem. Mężczyzna. Napotkał moje spojrzenie. Uśmiechnął się, jakby
właśnie na to czekał. Coś krzyknął, ale jazgot syreny zagłuszył słowa.
Potem się odwrócił i zobaczyłem już tylko oddalające się plecy, kiedy w
dwóch susach pokonał szeroki w tym miejscu Mur i skoczył.
Megafony zatrzeszczały i jeden po drugim, jak psy gubiące trop,
ucichły. Wszyscy staliśmy tam, gdzie zastał nas alarm. Rozległ się
zgrzyt pośpiesznie otwieranej Bramy i tupot nóg wybiegających
strażników.
Niezadługo wrócili. Byłem pewien, że Brama zaraz się zatrzaśnie, a
trup, skoro tylko obmyją go z krwi, jeszcze tego samego dnia zawiśnie na
placu apelowym. Nic podobnego się nie stało. Przy wtórze gwizdków
usłyszałem głos Kapitana wydającego rozkazy. Zaterkotały silniki
wojskowych samochodów i nawet do miejsca, gdzie stałem, dotarło
popiskiwanie detektorów obracających się na dachach wozów. Zbierały
sygnały tak, jak tropiące psy łowiły zapachy. Na dźwięk klaksonu kolumna
ruszyła.
Słuchając, jak Brama się zamyka, a ryk silników oddala i ostatecznie
zamiera, szukałem racjonalnego wyjaśnienia tego, co na własne oczy
ujrzałem. Jakiż człowiek przeżyłby skok z wysokości dwudziestu metrów na
twardą ziemię? Widać jednak odniósł tylko obrażenia, i to niezbyt
poważne, skoro o własnych siłach podjął ucieczkę.
Kapitan pozostał na miejscu, z megafonów popłynęły teraz jego
rozkazy. Posłusznie wszedłem na ostatni szczebel i złożyłem nosidło z
cegłami na szczycie Muru. Prostując zesztywniałe plecy, nie wiedzieć
czemu pewny, że tego dnia podobne wykroczenie ujdzie mi płazem,
wybiegłem spojrzeniem na drugą stronę. Jak okiem sięgnąć idealnie
płaski, pozbawiony roślinności krajobraz, którego sztucznej harmonii nic
nie burzyło. Samochody krążyły nieporadnie po tej rozległej pustce,
wolnej od głazów, strumieni, wzniesień czy uskoków, błyskając w słońcu
antenami i co rusz zmieniając kierunek, z tej odległości podobne do
wielkich owadów, obżartych i przez to nieco otępiałych.
Jednak udało mu się uciec, powiedziałem głośno, bo stojąc na Murze nie musiałem się bać, że ktoś usłyszy.
Wszyscy pojedynczo na plac apelowy, zarządził Kapitan.
Pojedynczo, powtórzyłem z przyzwyczajenia. Jeden to wszyscy, wszyscy
to jeden. Nie mamy imion ani nazwisk. Mikroskopijna płytka wszczepiona w
kciuk lewej ręki zawiera wszystko, co Republika o każdym musi wiedzieć –
od daty urodzenia w Laboratorium po aktualny stan zdrowia. Informacje
można modyfikować, samej płytki jednak nie sposób się pozbyć, chyba że z
kciukiem. Byłem pewien, że kiedy przywiozą uciekiniera – bo że go
wytropią i sprowadzą z powrotem, nie wątpiłem nawet przez chwilę – kciuk
będzie na swoim miejscu. Podobno dawniej się zdarzało, że zwierzę
schwytane w sidła, dla ratowania życia odgryzało unieruchomioną
kończynę; ale o dawnym świecie mówi się wiele dziwnych rzeczy.
Pojedynczo na plac apelowy, ryknął Kapitan. Zupełnie niepotrzebnie,
bo ze wszystkich stron, porzucając narzędzia i pracę, ciągnęliśmy od
strony Muru w długich, uporządkowanych szeregach, stopniowo dołączając
do kolumn już ustawionych na miejscu zbiórki w karnym ordynku, twarzami
do Wieży Trzech Praw. Nad placem łopotała biała flaga Jedności.
„Biała jak serce Jakuba Martensa, który nas stworzył, zrównał w prawach i obdarzył wolnością”.
Zmierzałem na swoje miejsce, powtarzając jak automat słowa szkolnej
czytanki o białym sercu prezydenta Martensa. Równo stawiałem kroki.
Jeden, dwa. Jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Zbliżona do ideału.
Kapitan zniknął na długo. Wrócił wystrojony w biały
galowy mundur – oficerskie pagony, czapka ze złotym otokiem,
kontrastujące z bielą spodni czarne oficerki, wyglansowane do połysku.
Stanął na skraju placu apelowego, bokiem do nas, ustawionych w
czworobok, i z zadartą głową długo się wpatrywał w niebo, tam gdzie
południowe słońce przebijało się mozolnie przez ołowiane chmury.
Chusteczką otarł pot z czoła i ruszył, lustrując pierwszy szereg. Miał
starą twarz czterdziestolatka, ale żylaste, wysportowane ciało wciąż
było mu posłuszne. Zatrzymał się i usłyszałem, jak jednego z nas pyta:
Wiesz, dlaczego tak stoicie?
Za karę, panie Kapitanie.
Dureń!
Budowniczowie właśnie skończyli stawiać pod Wieżą Trzech Praw wysokie
rusztowanie. Kapitan zgrabnie wbiegł po schodkach na sam szczyt.
Dziś świętujemy! – zawołał.
Ręką dał znak orkiestrze dętej. Zagrała, a Kapitan zaczął śpiewać.
Pod białą flagą, furkoczącą na wietrze, ze wzrokiem utkwionym przed
siebie, drobny na tle Wieży, radośnie zaintonował hymn Republiki. Jego
entuzjazm i nam się udzielił.
Śpiewaliśmy o wolności. O najlepszym ze światów, w jakim przyszło nam
żyć. Przegapiliśmy moment, gdy Kapitan zamknął usta, a potem,
odwracając głowy, patrzyliśmy, jak marszowym krokiem zmierza do Rotundy,
dwupiętrowego gmaszyska z czerwonej cegły, wzniesionego na wschodnim
krańcu placu apelowego. Orkiestra ucichła i przez chwilę tylko nasze
rozśpiewane głosy tłumiły stukot podkutych oficerków.
Strażników przybywało. Prężyli się jak na paradzie, wybiegając
spojrzeniami na przemian to ku Bramie, to ku Rotundzie. Rozmawiali i
dowcipkowali, na nas nie zwracali uwagi.
Mijały godziny. Przestępowałem nerwowo z nogi na nogę, walcząc z
narastającym bólem pęcherza i głodem. Próbując odwrócić uwagę, liczyłem
do stu i zaczynałem od nowa. Parcie w dole brzucha przybierało na sile,
pęcherz zrobił się twardy jak kamień. W końcu się poddałem.
Na tle wieczornego nieba Mur okalający obóz wydawał się jeszcze
wyższy. Na chwilę nad poczuciem upokorzenia, zmęczeniem i głodem górę
wzięła duma. Mur stał tutaj, zanim się narodziłem, kiedy mnie zabraknie,
inni będą budować go dalej. Oblał mnie zimny pot, bo tuż za moimi
plecami rozległy się ściszone męskie głosy:
Znajdą go.
Akurat!
Znajdą! Daleko nie mógł uciec.
Bałem się poruszyć, żeby strażnicy nie zaczęli mnie podejrzewać o łamanie zakazu prowadzenia rozmów.
Gdyby mieli go odnaleźć, już by tu był.
Znajdą, upierał się ten pierwszy. Zawsze znajdują.
Cień rzucany przez Wieżę Trzech Praw przesuwał się, aż
zajął połowę placu. Wraz z nadejściem zmroku włączyły się reflektory.
Zaraz też zleciały się całymi chmarami owady. Jakby żyły w niewidzialnym
świecie i tylko w takich chwilach decydowały się go opuścić. Kotłowały
się wokół lamp, raz po raz przypuszczając atak na ich szklane osłony.
Przyglądając się im, próbowałem sobie wyobrazić ptaki. Jeśli nie liczyć
dawnych kronik filmowych, nigdy żadnego nie widziałem.
Pokazał się Kapitan na czele plutonu żołnierzy; minęli Wieżę i wzdłuż Muru kierowali się ku Bramie.
Otworzyły się drzwi Rotundy i ujrzeliśmy Sędziego. Jechał odkrytym
samochodem, rozparty na tylnym siedzeniu, dłonie opierał na metalowej
lasce. Nawet siedząc, zdawał się górować nad nami wzrostem. Strażnicy
stawali na baczność, przybijając obcasami, on jednak nawet na centymetr
nie odwracał głowy, jakby oszczędzał siły. Rozmieszczone wokół placu
kamery rejestrowały przejazd samochodu i na białej ścianie Wieży,
powiększony do gigantycznych rozmiarów, wyświetlał się wizerunek
Sędziego. Widziałem, jak bez wysiłku unosi ciężką laskę i dotyka pleców
kierowcy. Samochód się zatrzymał. Sędzia dźwignął się z fotela.
Wszyscy znamy historię Samuela Millsa i jego dwunastu synów, powiedział.
Miał na sobie długą białą szatę. Połyskiwała w świetle reflektorów. Wiatr wzdymał jej szerokie rękawy.
Jedenastu synów Samuela było ojcu bezgranicznie posłusznych, ciągnął
Sędzia. Dwunasty się sprzeciwił, sprzeniewierzył ojcowski majątek i na
koniec ojca porzucił. Ale kiedy na syna spadły nieszczęścia, gdy u
nikogo nie znajdował pomocy, a głód mu doskwierał, przyznał się do
grzechu pychy i powrócił do rodzinnego domu. Co zrobił Samuel? Przyjął
syna pod swój dach. Wybaczył, dając przykład…
Przerwał mu dochodzący od Bramy warkot werbli. Hałas przybliżał się.
Ze spowijającej obrzeża placu ciemności w jasny czworobok wytyczony
światłem reflektorów wbiła się bryła ciężarówki. Na odkrytej platformie
stał uciekinier, otoczony kordonem żołnierzy, nagi jak w chwili
przyjścia na świat. Po bokach wozu maszerowali werbliści. Pochód
zatrzymał się na wysokości rusztowania, z kabiny ciężarówki wyskoczył
Kapitan i przystąpił do wydawania poleceń. Werble ucichły, żołnierze,
zacieśniwszy kordon, sprowadzili uciekiniera na betonowy plac, a potem
schodkami powiedli na szczyt rusztowania.
Sędzia już tam zmierzał. W sięgającej za kostki białej szacie nie
tyle stąpał po ziemi, ile unosił się nad nią. Dwóch żołnierzy podało mu
wieniec ze sztucznych białych kwiatów.
Kapitan nie odstępował go na krok, kiedy Sędzia wspinał się na
rusztowanie, wchodził między rozstępujących się żołnierzy i nachyliwszy
się nad nagusem, w świetle lamp podobnym do bezskrzydłej ćmy zwabionej
do płomienia, zawieszał mu wieniec na szyi, po czym, opierając na jego
ramionach dłonie, całował uroczyście w oba policzki.
Wybaczam ci, rzekł Sędzia. Pchnął mężczyznę prosto w łapy żołnierzy.
Kochamy cię i wybaczamy, tak jak Samuel Mills wybaczył synowi
marnotrawnemu.
Tamten szarpnął się i spróbował zrzucić z siebie wieniec. Uderzony
przez któregoś z żołnierzy pięścią w wątrobę, opadł na kolana. Krótkimi
haustami chwytał powietrze. W tym czasie operator podnośnika
zamontowanego na platformie ciężarówki oderwał od ziemi pojemnik z
hartowanego szkła; wywindowany wysoko, pojemnik zawisł tuż nad
uciekinierem, przez chwilę kołysał się łagodnie, by wreszcie,
naprowadzony przez żołnierzy, osiąść bezgłośnie na przeznaczonym mu
miejscu rusztowania.
Więzień tkwił w szklanej osłonie niczym nieznanego gatunku ryba w
wielkim akwarium. Werble ponownie zagrzmiały. Nie było słychać, jak
krzyczy, kiedy przez otwór w górze pojemnika szlauchem popłynęła woda.
Powiększony obraz z kamery zajmował centralną ścianę Wieży na całej
jej szerokości. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Skazaniec górował
nad placem, olbrzymi i bezbronny; kiedy woda sięgała już piersi, zaparł
się plecami i nogami o ściany pojemnika, próbując go rozepchnąć. Miotał
się, jakby wierzył, że gdzieś kryje się szczelina, przez którą zdoła się
wydostać na zewnątrz. Nie poddał się nawet wtedy, gdy woda zakryła mu
głowę i wypełniła naczynie do końca.
Wreszcie się uspokoił. Woda przestała się burzyć. Sędzia tymczasem
zniknął. Kapitan uciszył werble, odesłał żołnierzy, a nam kazał się
rozejść.
Plac szybko pustoszał. Posuwaliśmy się gęsiego – masa
ludzka podzielona na dziesiątki potoków, każdy płynący w swoją stronę.
Wstrzymywałem oddech, bo kombinezon cuchnął moczem. Minąłem wielką
tablicę z podobizną Jakuba Martensa. Hasło wypisane wielkimi literami
przypominało o zbliżającej się rocznicy Wielkiej Zmiany. Blady jak sama
śmierć Jakub Martens prawą rękę przyciskał do piersi, ale krew z ran
postrzałowych lała się strumieniami, i jego minuty były policzone.
Za tablicą skręciłem w lewo. Paliły się wszystkie latarnie, było
widno jak w dzień. Podążałem znajomym chodnikiem, kierując się do
kompleksu bloków mieszkalnych w sektorze C. Utrzymywałem równy krok, by
zachować stałą odległość między idącymi za mną i tymi w przodzie. Lewa,
prawa, lewa, prawa. Jeden, dwa, jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Bliska
ideałowi.
Przekraczając bramkę sektora C, wstrzymałem oddech. Brzęczyk
zamruczał, w górze zapaliła się zielona lampka, a pod stopami wyświetlił
się napis: WITAJ W DOMU. BLOK C4 KLATKA 26. Ruszyłem lekkim krokiem
dalej, jakby ktoś zdjął mi z pleców ciężar. Choć od czternastu lat kilka
razy dziennie przekraczałem punkt kontrolny, strach nigdy mnie nie
opuszczał; zupełnie irracjonalny, przekonywałem sam siebie, bo
prawdopodobieństwo, że pomylę sektory, tym samym uruchamiając alarm i
ściągając sobie na kark strażników, było bliskie zeru.
W świetle latarń szare bryły domów mieszkalnych przybrały
ciemnobrunatny kolor. Niskie, zwaliste, pozbawione okien, ciągnęły się w
dwóch długich rzędach, bliźniaczo podobne do budynków w sąsiednich
sektorach. Przed rocznicą Wielkiej Zmiany odnowiono hasła zdobiące
zewnętrzne ściany, tu i ówdzie dodano nowe. Dach każdego budynku
wieńczył Katalog Trzech Praw, sporządzony wielkimi literami, by nawet z
daleka można było przeczytać: PRAWO DO ŻYCIA. PRAWO DO SZCZĘŚCIA. PRAWO
DO ŚMIERCI. Przyglądałem się im często, a jeszcze częściej o nich
myślałem. Chyba w przekonaniu, że powiedzą mi coś o moim życiu i o mnie
samym.
Zostawiłem za sobą dwa pierwsze bloki sektora C. Zza zwalistej bryły
C3 wyłaniała się bliźniacza sylwetka C4. Pochód idących przede mną
zdążył się przerzedzić. Ci, którzy zostali, kierowali się tak jak ja do
C4. Niektórych poznawałem po plecach; choćbym jednak nie wiem jak się
starał, nie potrafiłem przypomnieć sobie żadnej twarzy.
Posuwaliśmy się w milczeniu, jeden za drugim.
Jeden to liczba idealna.
Od domu, w którym mieszkam, dzieliło mnie kilkanaście kroków. Trzy
czwarte bocznej ściany zajmował malunek postaci o niezbyt dobrze
dobranych proporcjach. Miała rysy Jakuba Martensa, ale w białym
znoszonym kombinezonie wyglądała jak każdy z tysięcy robotników
pracujących przy Murze. Ręka z kielnią wskazywała napis: JEDEN TO
POSTĘP. JEDEN TO JEDNOŚĆ. JEDEN TO SIŁA.
Skręciłem w prawo. Widziałem już cały budynek od frontu; dokładnie
pośrodku, wymalowane fosforyzującą farbą, by również w nocy można je
było przeczytać, znajdowało się hasło tegorocznych obchodów rocznicy
Wielkiej Zmiany: JEDEN TO CAŁOŚĆ.
Spojrzałem w niebo; tam, gdzie przesłonięty skrajem chmury księżyc wyglądał jak ucięty nożem.
Wtedy tuż za sobą usłyszałem:
Niezłą szopkę nam urządzili, co?
Wtuliłem głowę w ramiona. Musiałem się przesłyszeć, wmawiałem sobie, pilnując się, by nie ulec instynktowi i nie przyspieszyć.
Z tyłu znowu dobiegł mnie szept:
Nie mówiłem, że go znajdą? Zawsze znajdują.
Ten sam głos, który słyszałem na placu apelowym!
Ale ty chyba nie dałeś się nabrać?
Zaśmiał się, potem rozkasłał.
Masz więcej oleju w głowie niż inni. Od dawna cię obserwuję.
Wiele mnie kosztowało, żeby nie puścić się biegiem. Jeśli to
prowokacja strażników, to tylko czekają na pretekst. Jeszcze gorzej,
gdyby któryś z ludzi Sędziego wystawiał mnie na próbę. Byle nie stracić
panowania nad sobą! Jeżeli się nie odwrócę albo nie zacznę biec, mam
szansę wyjść z tego cało.
Drzwi do klatki 26 otworzyły się na krótko, wpuszczając kolejnego
lokatora. Zamknęły się z powrotem, ale kwadratowy czytnik na prawo od
nich wciąż świecił na czerwono. Przede mną nie było już nikogo.
Zatrzymałem się na wprost wejścia i odczekawszy, aż czerwone zmieniło
się na zielone, przyłożyłem kciuk lewej ręki do kwadratu czytnika. Ledwo
metalowe drzwi się rozsunęły, wślizgnąłem się do środka. Tak jak
nakazywał regulamin, korytarz był pusty, wszystkie mieszkania
pozamykane. Chociaż wiedziałem, że obserwują mnie kamery, odważyłem się
zerknąć przez ramię. Nikt za mną nie szedł.
Stanąłem pod drzwiami mojego mieszkania. System identyfikacyjny
zweryfikował informacje zapisane na płytce w kciuku i drzwi się
otworzyły. Na miękkich nogach przekroczyłem próg. W tyle głowy narastał
pulsujący ból. Nie zapalając światła, odszukałem prostokątną wypukłość w
ścianie przedpokoju i przyłożyłem tam nadgarstek. Po kilku sekundach
MedTest cicho zapikał, wyświetlacz rozjarzył się na niebiesko i od góry
do dołu zaczęły się przesuwać rzędy pulsujących liczb. Ciśnienie 130 na
90, tętno 84, temperatura ciała 36,6 stopni, praca serca prawidłowa –
rytm zatokowy, skład krwi również w normie.
Przeszedłem do pokoju. Zajmujący jedną trzecią ściany ekran włączył
się samoczynnie i zobaczyłem jego, topielca. Obrazowi nie towarzyszył
dźwięk. Starałem się uspokoić oddech i patrzyłem. Można by pomyśleć, że
po śmierci szklany pojemnik stał się dla topielca za ciasny, bo ten
leżał zwinięty w kłębek. Długo przyglądałem się podeszwom jego stóp.
Nie, wzrok mnie nie mylił.
Zdjąłem cuchnący moczem kombinezon, wróciłem do przedpokoju i
wrzuciłem ciasno zwinięty pakunek do ściennego zsypu na brudne ubrania.
Upewniwszy się, że poleciał w dół szybu, poszedłem do łazienki.
Podeszwy stóp topielca były gładkie, bez śladów nacięć ani oparzeń.
Zmywając pod strumieniem prysznica brud i pot zmieszany ze smrodem
uryny, próbowałem usunąć obraz z pamięci, bo przeczuwałem, że nic
dobrego dla mnie z tego nie wyniknie.
Machinalnie schyliłem się i na podbiciu lewej stopy wymacałem trzy
jednakowej wielkości, równo rozmieszczone niewielkie blizny – ślady po
czymś, co musiało wydarzyć się tak dawno, że czas zatarł wspomnienie.
Wytarłem się do sucha i z ręcznikiem wokół bioder przeszedłem do aneksu
kuchennego. Wyjąłem z lodówki popołudniową porcję. Po namyśle dorzuciłem
wieczorną i obie wstawiłem do kuchenki. Gotowe przełożyłem na talerz,
zdjąłem folię, odkroiłem widelcem kawałek brunatnozielonego kotleta z
soi i spróbowałem. Z talerzem w ręku odwróciłem się, żeby przejść do
pokoju. Nogi się pode mną ugięły. Przy stole, bokiem do ekranu, siedział
Sędzia.
Nie zajmę ci dużo czasu, powiedział. Dokładnie tyle, ile trzeba i ani minuty dłużej. Czemu stoisz?
Przynaglił mnie ruchem ręki.
Jedz, bo ostygnie.
Usiadłem. Wziąłem widelec do ręki. Przemogłem strach i spojrzałem.
Sędzia przebrał się w jasnoszary garnitur i chabrową, rozpiętą pod szyją
koszulę. Światło z ekranu odbijało się w wielkiej łysej głowie.
Pierwszy raz widziałem go z tak bliska.
Zerknął na topielca i powrócił spojrzeniem do mnie. Oczy pod
krzaczastymi siwymi brwiami wydawały się zbyt małe w stosunku do
masywnej głowy.
Byłem pewien, że się domyślisz, powiedział, wskazując brodą ekran ze skazańcem. Ale nie w tej sprawie przychodzę.
Pochylił się, miał teraz usta na wysokości mojej twarzy. Nagle
ogarnęło mnie niepokojące uczucie, że podobna scena była już kiedyś moim
udziałem. Instynktownie odsunąłem się.
Chcę ci zadać jedno pytanie, powiedział.
Po jego odejściu długo nie wstawałem od stołu. Bałem się, że nogi
mnie nie utrzymają. W końcu się podniosłem. Ręcznik się rozwiązał i
zsunął na podłogę, ale się nie schyliłem. Pilotem wyłączyłem bezpośredni
przekaz z kamery na placu apelowym. Przyciskiem Projekcje wybrałem
opcję WIDOK Z OKNA NOCĄ. Zdecydowałem się na PÓŁNOCNĄ STRONĘ MURU, a
kiedy zgasiłem światło, ciemność rozjaśnił tworzący duży prostokąt na
ścianie trójwymiarowy obraz znajomej budowli na tle nocnego nieba.
Mur
przesłaniał wszystko, wystarczyło jednak popuścić wodze fantazji, by
wyobrazić sobie odległy horyzont, a w miejscu, gdzie rozgwieżdżone niebo
stykało się z ziemią, wypatrzyć światła Miasta. Patrzyłem na sztuczny
księżyc, na konstelacje gwiazd, które miały swoje nazwy, choć nigdy ich
nie poznam. Myślałem o ludziach układających się teraz do snu w dalekim
Mieście, myślałem o uciekinierze, który najpewniej właśnie tam próbuje
się dostać, a w uszach wciąż mi dźwięczało pytanie Sędziego.
Czy masz jakieś marzenie? – zapytał.
Grzegorz Gortat
Fragment powieści “Mur”, wyd.2017 POLECAMY: [LINK]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz