Etykiety

sobota, 30 czerwca 2018

"wchodzi w życzie", czyli po raz kolejni nabici w butelkę

Łudziliśmy się, że od lipca będą jakieś zmiany chociaż w związku z pieluchami. Niby miały być większe limity i są, ale... dla dorosłych o znacznym stopniu niepełnosprawności, którzy od dziecka są niepełnosprawni, czyli jak ja czy Ty będziemy mieli wylew/udar/wypadek/ czy co tam jeszcze i będziemy robili pod siebie to po raz kolejny nie mamy, co liczyć na pomoc państwa nawet w tak błahej sprawie.
Najzabawniejsze jest to, że "lud" myśli, że to wina tych matek protestujących w sejmie, bo... chciały pieniądze, bo nie wywalczyły dla wszystkich, bo są niby takie samolubne. Gdzie Wy byliście, kiedy one tam koczowały? Dlaczego nie zauważacie, że segregacja nas to nie wynik starań protestujących tylko wykorzystanie ich jako pretekstu do skłócenia ludzi?
Wstępnie wygląda to tak: nie dostaną większej ilości pieluch od 1 lipca:
-niepełnosprawne dzieci, ponieważ orzeczenia o niepełnosprawności nie posiadają stopniowalności;
-dorośli, którzy nie są niepełnosprawni od urodzenia (nie do końca wiadomo);
-dorośli, których niepełnosprawność powstała po ukończeniu 18 roku życia.
Nowe zmiany wprowadziły taki bałagan, że nikt nic nie wie i każdy czeka jak to będzie wyglądało w praktyce, czyli jakie dokładnie powstaną wytyczne.
Istnieje taki "potworek" jak ustawa "za życiem", która wiele w życiu niepełnosprawnych dzieci nie zmienia, ponieważ obejmuje tylko te dzieci niepełnosprawne, których lekarz specjalista stwierdzi bardzo znaczący uszczerbek na zdrowiu do pierwszego roku życia i te dzieci mogą dostać te słynne 4 tys. zł - w praktyce na setki tysięcy niepełnosprawnych dzieci jest to maksymalnie kilka tysięcy...na przykład u nas w powiecie, gdzie jest ok. 100-200 niepełnosprawnych dzieci chyba nikt jeszcze nie dostał tej jednorazowej zapomogi... jeśli dziecko jest starsze i stwierdzono u niego niepełnosprawność przed wejściem tzw. "ustawy za życie" to może liczyć jedynie na małe udogodnienia, ale pod warunkiem, że także lekarz specjalista stwierdzi, że jego niepełnosprawność jest "ciężka" - tymi "udogodnieniami" są: szybszy zapis do lekarza specjalisty, ale nie oznacza to "z dnia na dzień" np. jeśli kolejka wynosi 6 miesięcy to może mieć już wizytę za 2 miesiące... rodzic takiego dziecka niepełnosprawnego może liczyć także na tzw. opiekę wytchnieniową, czyli w teorii 120 godzin na cały rok współfinansowanych z opieki społecznej... wysokość dofinansowania takiej opieki zależy od dochodu, jeśli rodzic za dużo zarabia to musi płacić 100% odpłatności opieki, czyli państwo mu nic wtedy nie pomaga, ale to tylko jedna strona medalu... inna to taka, że często się zdarza, że nie ma odpowiednich specjalistów... dziecka niepełnosprawnego nie można zostawić pod opieką zwykłej opiekunki, taka osoba musi być odpowiednio przeszkolona i posiadać kwalifikacje... a w większości gmin takich osób nie ma, albo pracują już w tylu miejscach, że nie mają sił na dodatkowe zajęcia... po za tym stawka jaką proponuje opieka społeczna dla opiekunów w ramach opieki wytchnineniowej to kwoty 20-30 zł/godzinę... żaden wykwalifikowany specjalista, który się ceni za tak małe pieniądze nie będzie pracować z dzieckiem niepełnosprawnym... przypomnę, że np. logopeda w prywatnym gabinecie bierze w dużym mieście 100 zł... i tyle w temacie... ludzie tego nie wiedzą... w mediach mówi się, że jest "pięknie i cudownie", a gdy dojdzie do praktyki to często okazuje się, że ta "bajka" to "tragifarsa"... "ustawa za życiem" to krok w dobrym kierunku, ale jego realny wpływ na większość rodzin z dziećmi niepełnosprawnymi jest znikomy...
Takie dzieci jak Ola nie dostaną też 500+, ponieważ rodzice za bardzo starają się dobrze zarabiać, aby starczyło na terapię.

Obraz 71 (24x26) f. plakatowe


Rene Descartes „Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem i poszukiwania prawdy w naukach"

Rene Descartes, Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem i poszukiwania prawdy w naukach, przeł. W. Wojciechowska "PWN"1981
Kartezjusz na podstawie obserwacji stwierdza, że wszyscy ludzie są tak samo mądrzy: „Rozsądek jest rzeczą najsprawiedliwiej rozdzieloną na świecie: każdy bowiem mniema, iż jest weń tak dobrze zaopatrzony, że nawet ci, których najtrudniej zadowolić w innych sprawach, nie zwykli pożądać go więcej, niż go posiadają. Nie jest prawdopodobne, by wszyscy popełniali co do tego błąd, świadczy to raczej o tym, że zdolność poprawnego sądzenia i odróżniania prawdy od fałszu, którą właśnie nazywamy rozsądkiem lub rozumem , jest z natury swojej jednakowa u wszystkich ludzi; tak więc różnorodność naszych mniemań nie pochodzi stąd tylko, że prowadzimy nasze myśli rozmaitymi drogami, a także, że nie bierzemy pod uwagę tych samych przedmiotów. Albowiem nie dość jest mieć umysł zdatny, najważniejszym jest to, aby używać go właściwie"[1].
Różnice dotyczące poglądów i sprawności posługiwania się rozumem wypływają z różnorodnych sposobów rozwijania. Podstawowym celem naszego poznania jest trzymanie się jednej, sprawdzonej metody. Jego podstawowym celem podczas wieloletniej nauki było znalezienie metody dzięki, której możliwe będzie prawdziwe poznanie.
W rozumieniu Kartezjusza metoda jest sposobem na poszukiwanie prawdy oraz tym, co pomnaża wiedzę i pozwala odpowiednio kierować umysłem. Metoda jest niezbędnym narzędziem prowadzącym do usystematyzowania wiedzy oraz przede wszystkim do rozwiązania problemu - zwyczajnie prowadzi badacza do celu. Potrzebę metody poprzedza zaistnienie wątpliwości co do ustalonego porządku, co do prawdziwości istniejących twierdzeń.
Kartezjusz Opowiada o swojej edukacji  w jezuickim gimnazjum na początku XVII wieku. Zgłębił tam języki starożytne, pozwalające mu poznać dzieła poważanych myślicieli, a zatem prowadzić z nimi swego rodzaju dyskusję, rozmowę prowadzącą do poznania ich najcenniejszych myśli. Uzyskał podstawy wiedzy z zakresu matematyki, teologii, filozofii, poezji, retoryki, historii, polityki i obyczajów odkrywanych w trakcie podróży oraz nauk tajemnych i okultyzmu. Każdą z wymienionych dziedzin charakteryzuje pod względem przydatności do poznania prawdy, bo owo poznanie było celem metody kartezjańskiej. Wstępem do wspomnianej charakterystyki dziedzin nauki jest stwierdzenie: „jedyną korzyścią, którą odniosłem z mych usiłowań kształcenia się, było coraz pełniejsze wykrywanie własnej niewiedzy"[2],a na zakończenie „Części pierwszej" wspomina: „Ja zaś najgoręcej pragnąłem nauczyć się odróżniać prawdę od fałszu, by jasno widzieć swą drogę i pewnie kroczyć przez życie"[3].Kartezjusz wierzy w wielką siłę ludzkiego umysłu. Twierdzi, że wpływ innych ludzi na nieukształtowany umysł dziecka, a z czasem dorosłego człowieka jest zgubny dla odnalezienia prawdy. Rozum jednostki sam powinien dochodzić do prawd i twierdzeń bez niczyjej pomocy czy wpływów.
Kartezjusz wyznaje, że po przyswojeniu nauki w szkole, jedyną drogą, jaka mu pozostała, jest sfalsyfikowanie wszelkich twierdzeń (mniemań), by odnaleźć inne, bądź dotrzeć do tych samych, ale za pomocą tylko swojego rozumu. Twierdzi tym samym, że wiedza otrzymywana w szkole oprócz podstaw daje również szum informacyjny uniemożliwiający prawdziwe poznanie. W drodze do znalezienia metody postawił sobie cele - oddzielenie prawdy od fałszu, zdobycie wiedzy o wszystkim co jest w życiu ważne, a przy tym zdecydowane kroczenie wyznaczoną, własną drogą, doświadczenie obcości i inności oraz przykazanie, że prawdę trzeba poprzedzać adekwatnym doświadczeniem. Wyróżnił Kartezjusz cztery „prawidła" swojej metody, które przyrzekł sobie „by ni razu nie zaniedbać ich przestrzegania"[4].
Założenia:
-Nie przyjmowanie żadnych oczywistości zanim nie zostaną bez pośpiechu i zaniedbań rozpoznane za pomocą własnego umysłu.
-Należy rozkładać wszystkie twierdzenia na czynniki pierwsze, rozpatrywać w każdym możliwym aspekcie.
-Wprowadzenie porządku, rozpoczynanie dedukcji od rozpatrzenia aspektów najprostszych do udowodnienia.
-Dbanie by poszczególne przewody myślowe były pełne i dostatecznie wyczerpywały temat.
Opierając się na pewnych stwierdzeniach i tworząc dostatecznie udowodnione reguły, prowadzi do powstawania, odnalezienia kolejnych praw nauki.
Część trzecia „Rozprawy o metodzie" Kartezjusz poświęcił wyłożeniu tzw.„moralności tymczasowej" i przedstawił jej trzy zasady: posłuszeństwo prawom i obyczajom swego kraju, miejsca swego życia, a przy tym zachowanie pełnego prawa do wolności wyboru przekonań oraz zmiany postanowień; trzymanie się przekonań jedynie prawdopodobnych w przypadku niemożności osiągnięcia całkowitej pewności - ma to uchronić nas przed zbytecznym błądzeniem i dać jakiś punkt odniesienia w dalszych rozważaniach; nie należy zmieniać rzeczy, na które nie mamy wpływu (los, porządek świata),innymi słowy trzeba mierzyć siły na zamiary.
Część czwarta(podstawy metafizyki) poświęcona została dowodzeniu istnienia duszy ludzkiej oraz istnieniu Boga. Głównym założeniem jest uznanie zmysłów za zawodne, umiejętność uniesienia sie ponad „rzeczy zmysłowe" i odejście od wyobrażania sobie czegokolwiek, które uniemożliwia zrozumienie togo, co niewyobrażalne. Kartezjusz dochodzi tutaj do słynnego stwierdzenia „myślę, więc jestem"[5], które to uznał za pierwsza zasadę filozofii, której poszukiwał. Przyjął, że stanowi „substancję, której całą istotę czy naturę stanowi myślenie, i która dla swego myślenia nie wymaga żadnego miejsca"[6]- w ten sposób Kartezjusz dowodzi istnienia duszy ludzkiej, uniezależnionej od ciała. Założenie istnienia „idei", jako substancji doskonalszej od człowieka, prowadzi do dowodu na istnienie Boga - istota tak niedoskonała jak człowiek nie może być źródłem czegoś doskonalszego, stąd pewność, że musi istnieć ktoś, kto tę idee musiał człowiekowi dać - „było konieczne, by istniała jakaś inna istota doskonalsza, od której bym zależał i od której bym zdobył to wszystko, co posiadam"[7]. Kartezjańskie założenia obowiązują każdą naukę, która jest sprawdzalna i posiada przedmiot swych badań. Aby uzasadnić naukę szczegółową trzeba dostrzec, uchwycić jasno jej przedmiot. By ocenić metodę kartezjańską trzeba najpierw ją zastosować, sprawdzić czy odróżnia sie prawdę od fałszu (ważny przy tym jest dystans do języka - najpierw jasno poznaję, a później nazywam) oraz korzystać ze wspomnianej moralności, dającej zadowolenie z rozstrzygania za pomocą tej metody.


[1] ReneDescartes, „Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem iposzukiwania prawdy w naukach", przeł. W. Wojciechowska, PWN,1981, s.2.
[2] ReneDescartes, „Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem iposzukiwania prawdy w naukach", przeł. W. Wojciechowska, PWN,1981.
[3]  s. 72.
[4]  s. 123.
[5]  s. 224.
[6]  s. 385.
[7]  s. 396.

Kazimierz Ajdukiewicz "Obraz świata i aparatura pojęciowa"

Kazimierz Ajdukiewicz, Obraz świata i aparatura pojęciowa, tł. Franciszek Zeidler [w:] tenże, Język i poznanie. Wybór pism z lat 1920-1939, Warszawa 2006, s. 175-195.
Według konwencjonalizmu (Poincare) istnieją problemy, których nie można rozwiązać przez odwołanie się do doświadczenia, bez wcześniejszego wprowadzenia określonej konwencji, która z doświadczeniem pozwala rozwiązać problem. Sądy składające się na rozwiązanie, nie są narzucone przez samo doświadczenie. Ich przyjęcie zależy od naszego uznania. Zmieniając konwencję zmieniamy inne sądy. Wszystkie sądy, które przyjmujemy i które tworzą nasz obraz świata nie są jednoznacznie wyznaczone przez doświadczenia. Odmienna aparatura pojęciowa może całkowicie zmienić nasz obraz świata. Posługiwanie się określona aparaturą pojęciową ma wpływ na obraz świata.
Podanie zapasu słów oraz reguł składni języka nie wystarcza do jednoznacznego określenia tego języka, ale konieczne jest podanie właściwego mu podporządkowania znaczeń czyli sposobu przypisywania im znaczeń.
Wyróżniamy trzy rodzaje dyrektyw znaczeniowych (mówiących o prawdziwości zjawiska względem uznawania lub ignorowania przyjętego znaczenia):
-aksjomatycze - poddające te zdania, których odrzucenie niezależnie od sytuacji, w której to odrzucenie następuje, wskazuje na gwałcenie właściwego danemu językowi przyporządkowaniu znaczeń;
-dedukcyjne - podające pary zdań tego rodzaju, że uznawszy pierwsze zdanie trzeba być gotowym uznać drugie, jeśli nie ma się gwałcić właściwego przyporządkowania znaczeń;
-empiryczne - danym doświadczenia przyporządkowywane są pewne zdania, które trzeba uznać w obliczu danych doświadczenia, aby nie gwałcić właściwego przyporządkowania znaczeń w języku.
Dwa wyrażenia są bezpośrednio związane znaczeniowo, kiedy:
-oba występują w jednym zdaniu dyktowanym przez określona aksjomatyczną dyrektywę znaczeniową;
-oba są zawarte w jednej parze zdań wymienionych przez dedukcyjną dyrektywę znaczeniową;
-oba wchodzą w skład jednego zdania przyporządkowanego danej doświadczenia przez empiryczną dyrektywę znaczeniową.
Język jest spójnym, kiedy nie można jego zapasu wyrażeń rozłożyć na dwie niepuste klasy tak, żeby żadne z wyrażeń pierwszej klasy nie było bezpośrednio znaczeniowo związane z wybranym wyrażeniem drugiej klasy.
Język nazywany otwartym, jeśli istnieje język zawierający wszystkie wyrażenia tego pierwszego i nadający im te same znaczenia, które mają w pierwszym. W drugim występują ponadto wyrażenia nieobecne w pierwszym, ale co najmniej jedno jest znaczeniowo związane z jakimś wyrażeniem występującym także w pierwszym. Język niebędący otwartym nazywany zamkniętym. Do języka otwartego można dołączać nowe wyrażenia, niebędące synonimem żadnego z istniejących. Znaczenie wyrazów znajdujących się w języku nie ulegnie (przez dodanie innego) zmianie. Języki zamknięte stają się w takim przypadku niespójne.
Języki narodowe obejmują kilka języków, różniących się przyporządkowaniem znaczeń. Jeśli znaczenia nieco się różnią to mamy do czynienia z „językiem" w tradycyjnym rozumieniu, jednak według rozumienia tego słowa przez Ajdukiewicza, mówią odmiennymi językami.
Kryterium zmiany języka, mimo braku zmiany wyrazów, może być zmiana dyrektyw znaczeniowych. Język czasami nie zmienia swojego brzmienia, ale zmienia znaczenia, co znaczy, że nastąpiła zmiana języka
Pomiędzy zdaniami, uznanymi w obrębie danego języka, może zaistnieć sprzeczność, którą można łatwo usunąć w przypadku, kiedy zachodzi ona między zdaniem, którego uznania domaga się dyrektywa a zdaniem, które zostało uznane. W przypadku konfliktu zachodzącego między dwoma uznanymi zdaniami uznanymi przez dyrektywy znaczeniowe, można pozbyć się konfliktu jedynie przez opuszczenie terenu języka, którego dyrektywy znaczeniowe domagają się uznania dwóch sprzecznych zdań. Musimy opuścić aparaturę pojęciową pierwszego języka i uciec do innej aparatury pojęciowej. Jednak zabieg ten sprawia, że oba zdania tracą znaczenie jakie miały w pierwszym języku.
Dane doświadczenia nie narzucają nam żadnego artykułowanego sądu. Dane doświadczenia zmuszają nas do uznanie pewnych sądów na gruncie aparatury pojęciowej, ale zmieniając tę aparaturę możemy mimo obecności danych doświadczenia powstrzymać się od uznania tych sądów.
Istnieje problem nieprzekładalności aparatury pojęciowej podczas przechodzenia z jednego języka do innego. Zdanie prawdziwe w jednym języku nie może być fałszywe w innym. Przejście do innego języka uwalniające nas od przymusu uznania jakiegoś zdania, polega na tym, że nowy język jest zbyt ubogi , aby ubrać w słowa sąd będący znaczeniem zdania podyktowanego przez doświadczenia na podstawie dyrektyw znaczeniowych pierwotnego języka. Przejście od jednego do drugiego języka nie polega na otwarciu pierwotnego języka. Przejście z jednego języka do drugiego jest nieprzekładalne na pierwszy.
Przeciwko powyższym twierdzeniom można wysunąć zastrzeżenia opartych na rozróżnieniu takich zdań, które zdają sobie sprawę z faktów, i takich, które są tylko interpretacją faktów. Pierwsze zdanie-sprawozdawcze, drugie-interpretacyjne; rozróżnienie to obecne jest u konwencjonalistów, twierdzących, że jeśli przyjęte zdanie popadnie w sprzeczność, można przy niezmienionych danych doświadczenia utrzymać owo zdanie, a zrezygnować z interpretacji. W przypadku sprzeczności między jakimś zdaniem a zdaniem sprawozdawczym nie możemy ratować pierwszego kosztem drugiego. Zdanie sprawozdawcze dla konwencjonalistów to zdanie powstające w momencie bezpośredniego „widzenia" zachodzących relacji. Dla rozstrzygnięcia zdania sprawozdawczego wystarczą pierwotne kryteria, a dla zdania interpretacyjnego potrzebne są dodatkowe kryteria zależne od naszego wyboru. Do rozstrzygnięcia zdań interpretacyjnych na drodze empirycznej trzeba dołączyć empiryczne dyrektywy znaczeniowe.
Zdanie sprawozdawcze - empiryczne dyrektywy znaczeniowe jednego ze zwykłych języków potocznych przy pewnych danych doświadczeniach wystarczają do rozstrzygnięcia tego zdania.
Zdanie interpretacyjne - to takie, w którym nie wystarczają do rozstrzygnięcia tego zdania, ale po dołączeniu dyrektyw znaczeniowych jednego z języków potocznych znajdą się dane doświadczenia na podstawie, których wzbogacone dyrektywy znaczeniowe (konwencje, definicje przyporządkowujące itd.) prowadzą do rozstrzygnięcia zdania.
Języki sprawozdawcze są rozstrzygane w językach, w których wyrośliśmy, stworzonych bez naszego świadomego udziału, języki interpretacyjne mogą być rozstrzygnięte dopiero w przypadku budowanych przez nas.
Ajdukiewicz nie widzi różnicy między tymi rozróżnieniami konwencjonalistów, ponieważ same dane doświadczenia nie mogą nas zmusić do uznania zdań i ich przekładów, jeśli chcemy wybrać aparaturę pojęciową, w której ich znaczenie nie występuje. Stanowisko to nazywa skrajnym konwencjonalizmem.
Przejście z jednego języka do drugiego nie musi wiązać się z odmiennym zapasem znaczeniowym, ale zmianą obszaru znaczeniowego, w którym nie występuje znaczenia zdania uznanego w języku wyjściowym.
W języku niespójnym nie ma możliwości ogólnego stosowania formuł logiki, które odbywa się zgodnie z dyrektywa podstawiania. Niespójny język musiałby posiadać wiele logik niezwiązanych z sobą, obowiązujących w innym obszarze zdań (jeśli w ogóle istniałyby dla nich formuły logiczne).
Jeśli w nauce jakaś aparatura pojęciowa nie odpowiada, można ją zastąpić przez taką, która lepiej odpowiada jej celom, nie dbając już o sądy należące do zaniechanej aparatury pojęciowej.
Językowe obrazy świata dwóch ludzi wynikające z ich odmiennego języka nie kolidują ze sobą. Rozstrzyganie prawdziwości któregoś z nich prowadzi do licznych antynomii.
Ocenianie przydatności aparatury pojęciowej zawsze niesie za sobą pytanie: „dla czego?", co wydaje się wkraczać w pragmatyzm, dla którego wywody o prawdziwości będą obce. Można przyjąć stanowisko ewolucjonistyczne i postawić pytanie: która aparatura pojęciowa bliższa jest celowi, ku któremu zmierza rozwój nauki. Celu jednak nie należy rozumieć antropomorficznie, jako coś, do czego ktoś świadomie zmierza. Celem nauki jest idealne stadium końcowe, do którego zbliżają się poszczególne stadia nauki. Odróżniamy cztery takie tendencje:
-opuszczanie aparatury pojęciowej w chwili pojawienia się sprzeczności;
-racjonalizacja przez wybór aparatury pojęciowej, aby jak najwięcej problemów dało się w niej rozwiązać bez odwoływania się do danych doświadczenia; przypadek szczegółowy to tendencja przekształcania aparatury hipotez w zasady;
-do doskonalenia aparatury pojęciowej przejawiająca się w przechodzeniu od języków, w których problemy są nierozstrzygalne do języków, w których problemy te są rzadsze;
-stopniowania empirycznej czułości aparatury pojęciowej; dajemy pierwszeństwo aparatom pojęciowym ignorującym jak najmniejszą ilość danych doświadczenia i reagującym w możliwe różny sposób na dane doświadczenia.
Zasady i interpretacje opierające się na konwencjach są o tyle prawdziwe o ile występują w naszym języku.

twój letni sen o mnie

cisza
bzycząca jak latem
natrętna
o poranku mucha
mnie nachodzi
atakuje
bierze mnie znienacka
gwałci uszy
przywykłe do miejskiego gwaru

pachnę
pieprzem i maliną
maliną i chilii
jestem delikatna i ostra zarazem
kuszę i piekę
wabię delikatnością
obezwładniam mocą
nie możesz zapomnieć
tej delikatności wanilii
i gorąca pieprzu
kojonego aksamitnym
dotykiem malin

ukołysany letnim snem
śnisz motylami
myśli
szczebiotem
mych rzęs

śnisz
o zwiewnej sukience
i świetle księżyca
odbijającym się w mych oczach
letnim wietrze
kołyszącym
pękami włosów
opadających swobodnie
malin

Obraz 72 (24x26) f. plakatowe


"Zanim zawieje wiatr" Katarzyna Wójcik

Ile zdołasz poświęcić, by zdobyć klucz do niewyobrażalnej potęgi?
Wiele wieków temu chciwość spopieliła królewskie ziemie. Pamięć o wojnie, która z najgłębszych czeluści wywabiła bestie, a z cienia – zaciekłych wojowników, dawno już się zatarła. Przetrwała jedynie legenda o kamieniach Lyshanach i ich mocy, wciąż kusząc obietnicą wielkości.
Wiele lat po tych wydarzeniach młody Yun decyduje się opuścić rodzinną wioskę. Impulsem do wyprawy jest lęk o życie najbliższych i słowa zakapturzonego Nieznajomego. Wkrótce Yun poznaje ambitną Młodą Alchemiczkę Minę oraz Skrytobójcę Garetta, by wraz z nimi wyruszyć w podróż po Czterech Krainach. Wspólnie mierząc się z napotykanymi niebezpieczeństwami, tworzą osobliwą drużynę. W dążeniu do zdobycia Lyshanów każdemu z nich przyświecają jednak odmienne cele.
I tylko kwestią czasu pozostaje, kto zdradzi pierwszy…

Obraz 73 (24x26) f. plakatowe


Grzegorz Gortat "Mur" (kolejny fragment)

Grzegorz GORTAT

Anglista, tłumacz, pisarz. Autor utworów różnorodnych tematycznie i gatunkowo (fantasy, kryminał, powieści obyczajowe, powieści dla dzieci i młodzieży). Dla młodszych czytelników napisał ostatnio Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo, z której dochód w całości przekazywany jest poszkodowanym przez wojnę Syryjczykom. Powieść najnowsza pt. Mur to próba zmierzenia się z zagrożeniami cywilizacyjnymi i kulturowymi, jakie wiążą się z formowaniem człowieka na modłę antyutopijnych założeń.

„Mur” to podsunięta czytelnikowi sposobność przyjrzenia się z dystansu pewnym mechanizmom, przestroga przed ich uruchamianiem. Przedstawiając kompletny świat, na pozór zupełnie różny od naszego, Grzegorz Gortat wprowadza nas do niego stopniowo; pozwala wraz z głównym bohaterem odsłaniać jego tajemnice, odzyskiwać utraconą pamięć i smakować emocje, robić w nim karierę i popełniać błędy. Podejmować ryzyko i wyrażać bunt, mierząc się ze skutkami tych zachowań.

Źródło


Jeżeli nie zdołają pojąć, że przynosimy im matematycznie bezbłędne szczęście, obowiązkiem naszym będzie zmusić ich do szczęścia. Zanim jednak chwycimy za broń, wypróbujemy potęgę słów. Jewgienij Zamiatin, „My”
Każdy ma prawo do życia! Każdy ma prawo do szczęścia! Każdy ma prawo do śmierci!
Katalog Trzech Praw
Numer wspinający się przede mną po szerokich szczeblach drabiny ubrany był jak ja w płócienne buty i luźny biały kombinezon z gęstego płótna. Słońce prażyło, materiał na plecach i pod pachami zdążyły mu zabarwić ciemne plamy. Musiałem wyglądać podobnie. Próbowałem odgadnąć, czy to mężczyzna, czy kobieta. Nie żeby mi to było do czegoś potrzebne. Zwykła ciekawość. Szedł chwiejnie, krokiem nowicjusza. Łysy czerep szklił się w słońcu od potu. Dzieliła nas przepisowa odległość czterech szczebli. Bałem się, że nie utrzyma ciężaru, cegły zsuną się z nosidła i runą na mnie. Żeby nie patrzeć w dół, tam gdzie się zaczynała opasująca Mur szeroka wstęga szarej ziemi, zacząłem liczyć. Jeden, dwa. Jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Zbliżona do ideału. Z zadartą głową, ostrożnie pokonując kolejne szczeble, powtarzałem w myślach: jeden, dwa, jeden, dwa, jeden, dwa.
Z lewa i z prawa pięły się po przystawionych do Muru drabinach setki bliźniaczych postaci. W pokrytych pyłem białych kombinezonach, podobni do gigantycznych larw, wszyscy o bezwłosych czaszkach, pochyleni pod ciężarem cegieł równo ułożonych w drewnianych nosidłach. Pracowałem już cztery godziny i z utęsknieniem wyczekiwałem krótkich przerw, gdy po złożeniu na szczycie Muru kolejnej partii cegieł wślizguję się do kosza przypisanej mojemu sektorowi jednoosobowej windy, a ta ze skrzypieniem lin i jękiem drewnianych kołowrotów zwozi mnie z wysokości sześciu pięter na dół, zapewniając cenne sekundy odpoczynku, nim ponownie stanę na twardym gruncie i zamelduję się po nowy ładunek. Zazdrościłem szczęśliwcom, którym dziś wypadło pracować w pobliżu Wieży Trzech Praw. Monolit o ścianach wyłożonych białym marmurem, zwieńczony iglicą z republikańską flagą Jedności, stał na północnych obrzeżach placu apelowego, niemal dokładnie naprzeciwko Bramy, i o tej porze dnia dawał nielicznym upragniony cień.
Dziwna rzecz. Ledwo zdążyłem o Wieży pomyśleć, gdy na jej szczycie zagrała trąbka, zwiastując południe i zmianę strażników.
Wtedy numer przede mną zrobił coś, czym ściągnął na siebie moją uwagę i przykuł spojrzenie strażnika z najbliższej wieży wartowniczej. Najpierw z wprawą, jakiej i ja mógłbym się od niego uczyć, zdjął, jak należało, ciężar z pleców i złożył na szczycie Muru, obok stosów cegieł czekających na budowniczych; zaraz potem jednak płynnym ruchem, jakby ściągał z siebie zbyt luźną skórę, uwolnił się od ubrania, na koniec zzuwając buty. Przez jedną krótką chwilę widziałem spodnią część jego stóp. Wypalone lub wycięte ostrym narzędziem, na wpół zabliźnione rany odcinały się purpurą od bladej skóry podeszew, tworząc rysunek krzyża, znak, jakim handlarze bydła dawniej znakowali najsłabsze sztuki w stadzie, te przeznaczone na wybicie. Tym samym znakiem chrześcijańskie sekty przez wieki opatrywały swoje świątynie.
Strażnik właśnie zamierzał wpuścić zmiennika; cofnął się od metalowych drzwi wieży wartowniczej, szarpnięciem zdjął przewieszony przez ramię karabin i wycelował. Wstrzymałem oddech. Wyobraziłem sobie jego palec na spuście i z ciekawością, o jaką bym się nie posądzał, czekałem na strzał. Strażnik powstrzymał się jednak. Uruchomił przycisk syreny i z dziesiątków megafonów popłynął jękliwy, wdzierający się pod czaszkę dźwięk.
Numer odwrócił się do mnie twarzą. Pozbawione owłosienia ciało z klatką wystających żeber i dyndającym przyrodzeniem pod zapadniętym brzuchem. Mężczyzna. Napotkał moje spojrzenie. Uśmiechnął się, jakby właśnie na to czekał. Coś krzyknął, ale jazgot syreny zagłuszył słowa. Potem się odwrócił i zobaczyłem już tylko oddalające się plecy, kiedy w dwóch susach pokonał szeroki w tym miejscu Mur i skoczył.
Megafony zatrzeszczały i jeden po drugim, jak psy gubiące trop, ucichły. Wszyscy staliśmy tam, gdzie zastał nas alarm. Rozległ się zgrzyt pośpiesznie otwieranej Bramy i tupot nóg wybiegających strażników.
Niezadługo wrócili. Byłem pewien, że Brama zaraz się zatrzaśnie, a trup, skoro tylko obmyją go z krwi, jeszcze tego samego dnia zawiśnie na placu apelowym. Nic podobnego się nie stało. Przy wtórze gwizdków usłyszałem głos Kapitana wydającego rozkazy. Zaterkotały silniki wojskowych samochodów i nawet do miejsca, gdzie stałem, dotarło popiskiwanie detektorów obracających się na dachach wozów. Zbierały sygnały tak, jak tropiące psy łowiły zapachy. Na dźwięk klaksonu kolumna ruszyła.
Słuchając, jak Brama się zamyka, a ryk silników oddala i ostatecznie zamiera, szukałem racjonalnego wyjaśnienia tego, co na własne oczy ujrzałem. Jakiż człowiek przeżyłby skok z wysokości dwudziestu metrów na twardą ziemię? Widać jednak odniósł tylko obrażenia, i to niezbyt poważne, skoro o własnych siłach podjął ucieczkę.
Kapitan pozostał na miejscu, z megafonów popłynęły teraz jego rozkazy. Posłusznie wszedłem na ostatni szczebel i złożyłem nosidło z cegłami na szczycie Muru. Prostując zesztywniałe plecy, nie wiedzieć czemu pewny, że tego dnia podobne wykroczenie ujdzie mi płazem, wybiegłem spojrzeniem na drugą stronę. Jak okiem sięgnąć idealnie płaski, pozbawiony roślinności krajobraz, którego sztucznej harmonii nic nie burzyło. Samochody krążyły nieporadnie po tej rozległej pustce, wolnej od głazów, strumieni, wzniesień czy uskoków, błyskając w słońcu antenami i co rusz zmieniając kierunek, z tej odległości podobne do wielkich owadów, obżartych i przez to nieco otępiałych.
Jednak udało mu się uciec, powiedziałem głośno, bo stojąc na Murze nie musiałem się bać, że ktoś usłyszy.
Wszyscy pojedynczo na plac apelowy, zarządził Kapitan.
Pojedynczo, powtórzyłem z przyzwyczajenia. Jeden to wszyscy, wszyscy to jeden. Nie mamy imion ani nazwisk. Mikroskopijna płytka wszczepiona w kciuk lewej ręki zawiera wszystko, co Republika o każdym musi wiedzieć – od daty urodzenia w Laboratorium po aktualny stan zdrowia. Informacje można modyfikować, samej płytki jednak nie sposób się pozbyć, chyba że z kciukiem. Byłem pewien, że kiedy przywiozą uciekiniera – bo że go wytropią i sprowadzą z powrotem, nie wątpiłem nawet przez chwilę – kciuk będzie na swoim miejscu. Podobno dawniej się zdarzało, że zwierzę schwytane w sidła, dla ratowania życia odgryzało unieruchomioną kończynę; ale o dawnym świecie mówi się wiele dziwnych rzeczy.
Pojedynczo na plac apelowy, ryknął Kapitan. Zupełnie niepotrzebnie, bo ze wszystkich stron, porzucając narzędzia i pracę, ciągnęliśmy od strony Muru w długich, uporządkowanych szeregach, stopniowo dołączając do kolumn już ustawionych na miejscu zbiórki w karnym ordynku, twarzami do Wieży Trzech Praw. Nad placem łopotała biała flaga Jedności.
„Biała jak serce Jakuba Martensa, który nas stworzył, zrównał w prawach i obdarzył wolnością”.
Zmierzałem na swoje miejsce, powtarzając jak automat słowa szkolnej czytanki o białym sercu prezydenta Martensa. Równo stawiałem kroki. Jeden, dwa. Jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Zbliżona do ideału.
Kapitan zniknął na długo. Wrócił wystrojony w biały galowy mundur – oficerskie pagony, czapka ze złotym otokiem, kontrastujące z bielą spodni czarne oficerki, wyglansowane do połysku. Stanął na skraju placu apelowego, bokiem do nas, ustawionych w czworobok, i z zadartą głową długo się wpatrywał w niebo, tam gdzie południowe słońce przebijało się mozolnie przez ołowiane chmury. Chusteczką otarł pot z czoła i ruszył, lustrując pierwszy szereg. Miał starą twarz czterdziestolatka, ale żylaste, wysportowane ciało wciąż było mu posłuszne. Zatrzymał się i usłyszałem, jak jednego z nas pyta:
Wiesz, dlaczego tak stoicie?
Za karę, panie Kapitanie.
Dureń!
Budowniczowie właśnie skończyli stawiać pod Wieżą Trzech Praw wysokie rusztowanie. Kapitan zgrabnie wbiegł po schodkach na sam szczyt.
Dziś świętujemy! – zawołał.
Ręką dał znak orkiestrze dętej. Zagrała, a Kapitan zaczął śpiewać. Pod białą flagą, furkoczącą na wietrze, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, drobny na tle Wieży, radośnie zaintonował hymn Republiki. Jego entuzjazm i nam się udzielił.
Śpiewaliśmy o wolności. O najlepszym ze światów, w jakim przyszło nam żyć. Przegapiliśmy moment, gdy Kapitan zamknął usta, a potem, odwracając głowy, patrzyliśmy, jak marszowym krokiem zmierza do Rotundy, dwupiętrowego gmaszyska z czerwonej cegły, wzniesionego na wschodnim krańcu placu apelowego. Orkiestra ucichła i przez chwilę tylko nasze rozśpiewane głosy tłumiły stukot podkutych oficerków.
Strażników przybywało. Prężyli się jak na paradzie, wybiegając spojrzeniami na przemian to ku Bramie, to ku Rotundzie. Rozmawiali i dowcipkowali, na nas nie zwracali uwagi.
Mijały godziny. Przestępowałem nerwowo z nogi na nogę, walcząc z narastającym bólem pęcherza i głodem. Próbując odwrócić uwagę, liczyłem do stu i zaczynałem od nowa. Parcie w dole brzucha przybierało na sile, pęcherz zrobił się twardy jak kamień. W końcu się poddałem.
Na tle wieczornego nieba Mur okalający obóz wydawał się jeszcze wyższy. Na chwilę nad poczuciem upokorzenia, zmęczeniem i głodem górę wzięła duma. Mur stał tutaj, zanim się narodziłem, kiedy mnie zabraknie, inni będą budować go dalej. Oblał mnie zimny pot, bo tuż za moimi plecami rozległy się ściszone męskie głosy:
Znajdą go.
Akurat!
Znajdą! Daleko nie mógł uciec.
Bałem się poruszyć, żeby strażnicy nie zaczęli mnie podejrzewać o łamanie zakazu prowadzenia rozmów.
Gdyby mieli go odnaleźć, już by tu był.
Znajdą, upierał się ten pierwszy. Zawsze znajdują.
Cień rzucany przez Wieżę Trzech Praw przesuwał się, aż zajął połowę placu. Wraz z nadejściem zmroku włączyły się reflektory. Zaraz też zleciały się całymi chmarami owady. Jakby żyły w niewidzialnym świecie i tylko w takich chwilach decydowały się go opuścić. Kotłowały się wokół lamp, raz po raz przypuszczając atak na ich szklane osłony. Przyglądając się im, próbowałem sobie wyobrazić ptaki. Jeśli nie liczyć dawnych kronik filmowych, nigdy żadnego nie widziałem.
Pokazał się Kapitan na czele plutonu żołnierzy; minęli Wieżę i wzdłuż Muru kierowali się ku Bramie.
Otworzyły się drzwi Rotundy i ujrzeliśmy Sędziego. Jechał odkrytym samochodem, rozparty na tylnym siedzeniu, dłonie opierał na metalowej lasce. Nawet siedząc, zdawał się górować nad nami wzrostem. Strażnicy stawali na baczność, przybijając obcasami, on jednak nawet na centymetr nie odwracał głowy, jakby oszczędzał siły. Rozmieszczone wokół placu kamery rejestrowały przejazd samochodu i na białej ścianie Wieży, powiększony do gigantycznych rozmiarów, wyświetlał się wizerunek Sędziego. Widziałem, jak bez wysiłku unosi ciężką laskę i dotyka pleców kierowcy. Samochód się zatrzymał. Sędzia dźwignął się z fotela.
Wszyscy znamy historię Samuela Millsa i jego dwunastu synów, powiedział.
Miał na sobie długą białą szatę. Połyskiwała w świetle reflektorów. Wiatr wzdymał jej szerokie rękawy.
Jedenastu synów Samuela było ojcu bezgranicznie posłusznych, ciągnął Sędzia. Dwunasty się sprzeciwił, sprzeniewierzył ojcowski majątek i na koniec ojca porzucił. Ale kiedy na syna spadły nieszczęścia, gdy u nikogo nie znajdował pomocy, a głód mu doskwierał, przyznał się do grzechu pychy i powrócił do rodzinnego domu. Co zrobił Samuel? Przyjął syna pod swój dach. Wybaczył, dając przykład…
Przerwał mu dochodzący od Bramy warkot werbli. Hałas przybliżał się. Ze spowijającej obrzeża placu ciemności w jasny czworobok wytyczony światłem reflektorów wbiła się bryła ciężarówki. Na odkrytej platformie stał uciekinier, otoczony kordonem żołnierzy, nagi jak w chwili przyjścia na świat. Po bokach wozu maszerowali werbliści. Pochód zatrzymał się na wysokości rusztowania, z kabiny ciężarówki wyskoczył Kapitan i przystąpił do wydawania poleceń. Werble ucichły, żołnierze, zacieśniwszy kordon, sprowadzili uciekiniera na betonowy plac, a potem schodkami powiedli na szczyt rusztowania.
Sędzia już tam zmierzał. W sięgającej za kostki białej szacie nie tyle stąpał po ziemi, ile unosił się nad nią. Dwóch żołnierzy podało mu wieniec ze sztucznych białych kwiatów.
Kapitan nie odstępował go na krok, kiedy Sędzia wspinał się na rusztowanie, wchodził między rozstępujących się żołnierzy i nachyliwszy się nad nagusem, w świetle lamp podobnym do bezskrzydłej ćmy zwabionej do płomienia, zawieszał mu wieniec na szyi, po czym, opierając na jego ramionach dłonie, całował uroczyście w oba policzki.
Wybaczam ci, rzekł Sędzia. Pchnął mężczyznę prosto w łapy żołnierzy. Kochamy cię i wybaczamy, tak jak Samuel Mills wybaczył synowi marnotrawnemu.
Tamten szarpnął się i spróbował zrzucić z siebie wieniec. Uderzony przez któregoś z żołnierzy pięścią w wątrobę, opadł na kolana. Krótkimi haustami chwytał powietrze. W tym czasie operator podnośnika zamontowanego na platformie ciężarówki oderwał od ziemi pojemnik z hartowanego szkła; wywindowany wysoko, pojemnik zawisł tuż nad uciekinierem, przez chwilę kołysał się łagodnie, by wreszcie, naprowadzony przez żołnierzy, osiąść bezgłośnie na przeznaczonym mu miejscu rusztowania.
Więzień tkwił w szklanej osłonie niczym nieznanego gatunku ryba w wielkim akwarium. Werble ponownie zagrzmiały. Nie było słychać, jak krzyczy, kiedy przez otwór w górze pojemnika szlauchem popłynęła woda.
Powiększony obraz z kamery zajmował centralną ścianę Wieży na całej jej szerokości. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Skazaniec górował nad placem, olbrzymi i bezbronny; kiedy woda sięgała już piersi, zaparł się plecami i nogami o ściany pojemnika, próbując go rozepchnąć. Miotał się, jakby wierzył, że gdzieś kryje się szczelina, przez którą zdoła się wydostać na zewnątrz. Nie poddał się nawet wtedy, gdy woda zakryła mu głowę i wypełniła naczynie do końca.
Wreszcie się uspokoił. Woda przestała się burzyć. Sędzia tymczasem zniknął. Kapitan uciszył werble, odesłał żołnierzy, a nam kazał się rozejść.
Plac szybko pustoszał. Posuwaliśmy się gęsiego – masa ludzka podzielona na dziesiątki potoków, każdy płynący w swoją stronę. Wstrzymywałem oddech, bo kombinezon cuchnął moczem. Minąłem wielką tablicę z podobizną Jakuba Martensa. Hasło wypisane wielkimi literami przypominało o zbliżającej się rocznicy Wielkiej Zmiany. Blady jak sama śmierć Jakub Martens prawą rękę przyciskał do piersi, ale krew z ran postrzałowych lała się strumieniami, i jego minuty były policzone.
Za tablicą skręciłem w lewo. Paliły się wszystkie latarnie, było widno jak w dzień. Podążałem znajomym chodnikiem, kierując się do kompleksu bloków mieszkalnych w sektorze C. Utrzymywałem równy krok, by zachować stałą odległość między idącymi za mną i tymi w przodzie. Lewa, prawa, lewa, prawa. Jeden, dwa, jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Bliska ideałowi.
Przekraczając bramkę sektora C, wstrzymałem oddech. Brzęczyk zamruczał, w górze zapaliła się zielona lampka, a pod stopami wyświetlił się napis: WITAJ W DOMU. BLOK C4 KLATKA 26. Ruszyłem lekkim krokiem dalej, jakby ktoś zdjął mi z pleców ciężar. Choć od czternastu lat kilka razy dziennie przekraczałem punkt kontrolny, strach nigdy mnie nie opuszczał; zupełnie irracjonalny, przekonywałem sam siebie, bo prawdopodobieństwo, że pomylę sektory, tym samym uruchamiając alarm i ściągając sobie na kark strażników, było bliskie zeru.
W świetle latarń szare bryły domów mieszkalnych przybrały ciemnobrunatny kolor. Niskie, zwaliste, pozbawione okien, ciągnęły się w dwóch długich rzędach, bliźniaczo podobne do budynków w sąsiednich sektorach. Przed rocznicą Wielkiej Zmiany odnowiono hasła zdobiące zewnętrzne ściany, tu i ówdzie dodano nowe. Dach każdego budynku wieńczył Katalog Trzech Praw, sporządzony wielkimi literami, by nawet z daleka można było przeczytać: PRAWO DO ŻYCIA. PRAWO DO SZCZĘŚCIA. PRAWO DO ŚMIERCI. Przyglądałem się im często, a jeszcze częściej o nich myślałem. Chyba w przekonaniu, że powiedzą mi coś o moim życiu i o mnie samym.
Zostawiłem za sobą dwa pierwsze bloki sektora C. Zza zwalistej bryły C3 wyłaniała się bliźniacza sylwetka C4. Pochód idących przede mną zdążył się przerzedzić. Ci, którzy zostali, kierowali się tak jak ja do C4. Niektórych poznawałem po plecach; choćbym jednak nie wiem jak się starał, nie potrafiłem przypomnieć sobie żadnej twarzy.
Posuwaliśmy się w milczeniu, jeden za drugim.
Jeden to liczba idealna.
Od domu, w którym mieszkam, dzieliło mnie kilkanaście kroków. Trzy czwarte bocznej ściany zajmował malunek postaci o niezbyt dobrze dobranych proporcjach. Miała rysy Jakuba Martensa, ale w białym znoszonym kombinezonie wyglądała jak każdy z tysięcy robotników pracujących przy Murze. Ręka z kielnią wskazywała napis: JEDEN TO POSTĘP. JEDEN TO JEDNOŚĆ. JEDEN TO SIŁA.
Skręciłem w prawo. Widziałem już cały budynek od frontu; dokładnie pośrodku, wymalowane fosforyzującą farbą, by również w nocy można je było przeczytać, znajdowało się hasło tegorocznych obchodów rocznicy Wielkiej Zmiany: JEDEN TO CAŁOŚĆ.
Spojrzałem w niebo; tam, gdzie przesłonięty skrajem chmury księżyc wyglądał jak ucięty nożem.
Wtedy tuż za sobą usłyszałem:
Niezłą szopkę nam urządzili, co?
Wtuliłem głowę w ramiona. Musiałem się przesłyszeć, wmawiałem sobie, pilnując się, by nie ulec instynktowi i nie przyspieszyć.
Z tyłu znowu dobiegł mnie szept:
Nie mówiłem, że go znajdą? Zawsze znajdują.
Ten sam głos, który słyszałem na placu apelowym!
Ale ty chyba nie dałeś się nabrać?
Zaśmiał się, potem rozkasłał.
Masz więcej oleju w głowie niż inni. Od dawna cię obserwuję.
Wiele mnie kosztowało, żeby nie puścić się biegiem. Jeśli to prowokacja strażników, to tylko czekają na pretekst. Jeszcze gorzej, gdyby któryś z ludzi Sędziego wystawiał mnie na próbę. Byle nie stracić panowania nad sobą! Jeżeli się nie odwrócę albo nie zacznę biec, mam szansę wyjść z tego cało.
Drzwi do klatki 26 otworzyły się na krótko, wpuszczając kolejnego lokatora. Zamknęły się z powrotem, ale kwadratowy czytnik na prawo od nich wciąż świecił na czerwono. Przede mną nie było już nikogo. Zatrzymałem się na wprost wejścia i odczekawszy, aż czerwone zmieniło się na zielone, przyłożyłem kciuk lewej ręki do kwadratu czytnika. Ledwo metalowe drzwi się rozsunęły, wślizgnąłem się do środka. Tak jak nakazywał regulamin, korytarz był pusty, wszystkie mieszkania pozamykane. Chociaż wiedziałem, że obserwują mnie kamery, odważyłem się zerknąć przez ramię. Nikt za mną nie szedł.
Stanąłem pod drzwiami mojego mieszkania. System identyfikacyjny zweryfikował informacje zapisane na płytce w kciuku i drzwi się otworzyły. Na miękkich nogach przekroczyłem próg. W tyle głowy narastał pulsujący ból. Nie zapalając światła, odszukałem prostokątną wypukłość w ścianie przedpokoju i przyłożyłem tam nadgarstek. Po kilku sekundach MedTest cicho zapikał, wyświetlacz rozjarzył się na niebiesko i od góry do dołu zaczęły się przesuwać rzędy pulsujących liczb. Ciśnienie 130 na 90, tętno 84, temperatura ciała 36,6 stopni, praca serca prawidłowa – rytm zatokowy, skład krwi również w normie.
Przeszedłem do pokoju. Zajmujący jedną trzecią ściany ekran włączył się samoczynnie i zobaczyłem jego, topielca. Obrazowi nie towarzyszył dźwięk. Starałem się uspokoić oddech i patrzyłem. Można by pomyśleć, że po śmierci szklany pojemnik stał się dla topielca za ciasny, bo ten leżał zwinięty w kłębek. Długo przyglądałem się podeszwom jego stóp. Nie, wzrok mnie nie mylił.
Zdjąłem cuchnący moczem kombinezon, wróciłem do przedpokoju i wrzuciłem ciasno zwinięty pakunek do ściennego zsypu na brudne ubrania. Upewniwszy się, że poleciał w dół szybu, poszedłem do łazienki.
Podeszwy stóp topielca były gładkie, bez śladów nacięć ani oparzeń. Zmywając pod strumieniem prysznica brud i pot zmieszany ze smrodem uryny, próbowałem usunąć obraz z pamięci, bo przeczuwałem, że nic dobrego dla mnie z tego nie wyniknie.
Machinalnie schyliłem się i na podbiciu lewej stopy wymacałem trzy jednakowej wielkości, równo rozmieszczone niewielkie blizny – ślady po czymś, co musiało wydarzyć się tak dawno, że czas zatarł wspomnienie. Wytarłem się do sucha i z ręcznikiem wokół bioder przeszedłem do aneksu kuchennego. Wyjąłem z lodówki popołudniową porcję. Po namyśle dorzuciłem wieczorną i obie wstawiłem do kuchenki. Gotowe przełożyłem na talerz, zdjąłem folię, odkroiłem widelcem kawałek brunatnozielonego kotleta z soi i spróbowałem. Z talerzem w ręku odwróciłem się, żeby przejść do pokoju. Nogi się pode mną ugięły. Przy stole, bokiem do ekranu, siedział Sędzia.
Nie zajmę ci dużo czasu, powiedział. Dokładnie tyle, ile trzeba i ani minuty dłużej. Czemu stoisz?
Przynaglił mnie ruchem ręki.
Jedz, bo ostygnie.
Usiadłem. Wziąłem widelec do ręki. Przemogłem strach i spojrzałem. Sędzia przebrał się w jasnoszary garnitur i chabrową, rozpiętą pod szyją koszulę. Światło z ekranu odbijało się w wielkiej łysej głowie. Pierwszy raz widziałem go z tak bliska.
Zerknął na topielca i powrócił spojrzeniem do mnie. Oczy pod krzaczastymi siwymi brwiami wydawały się zbyt małe w stosunku do masywnej głowy.
Byłem pewien, że się domyślisz, powiedział, wskazując brodą ekran ze skazańcem. Ale nie w tej sprawie przychodzę.
Pochylił się, miał teraz usta na wysokości mojej twarzy. Nagle ogarnęło mnie niepokojące uczucie, że podobna scena była już kiedyś moim udziałem. Instynktownie odsunąłem się.
Chcę ci zadać jedno pytanie, powiedział.
Po jego odejściu długo nie wstawałem od stołu. Bałem się, że nogi mnie nie utrzymają. W końcu się podniosłem. Ręcznik się rozwiązał i zsunął na podłogę, ale się nie schyliłem. Pilotem wyłączyłem bezpośredni przekaz z kamery na placu apelowym. Przyciskiem Projekcje wybrałem opcję WIDOK Z OKNA NOCĄ. Zdecydowałem się na PÓŁNOCNĄ STRONĘ MURU, a kiedy zgasiłem światło, ciemność rozjaśnił tworzący duży prostokąt na ścianie trójwymiarowy obraz znajomej budowli na tle nocnego nieba.
Mur przesłaniał wszystko, wystarczyło jednak popuścić wodze fantazji, by wyobrazić sobie odległy horyzont, a w miejscu, gdzie rozgwieżdżone niebo stykało się z ziemią, wypatrzyć światła Miasta. Patrzyłem na sztuczny księżyc, na konstelacje gwiazd, które miały swoje nazwy, choć nigdy ich nie poznam. Myślałem o ludziach układających się teraz do snu w dalekim Mieście, myślałem o uciekinierze, który najpewniej właśnie tam próbuje się dostać, a w uszach wciąż mi dźwięczało pytanie Sędziego.
Czy masz jakieś marzenie? – zapytał.
Grzegorz Gortat Fragment powieści “Mur”, wyd.2017  POLECAMY: [LINK]

Obraz 74 (24x26) f. plakatowe


piątek, 29 czerwca 2018

Obraz 75 (24x26) f. plakatowe


Obraz 80 (24x30) f. akrylowe


Obraz 81 (24x30) f. akrylowe


Grzegorz Gortat "Mur" (fragment powieści)

Grzegorz Gortat 
Mur
(fragment powieści)

Izaak Celnikier
Izaak Celnikier
Wczesnym popołudniem żołnierze przyjechali trzema furgonetkami. Odczekawszy do wieczora, sforsowali główne wejście wiekowego budynku, wpuścili do środka stado zdziczałych psów, które ze sobą przywieźli, potem starannie zabarykadowali wszystkie drzwi od zewnątrz, otoczyli gmach szczelnym kordonem i stali jeszcze czas jakiś, nasłuchując dobiegających ze środka odgłosów, aż nabrali pewności, że sprawy potoczyły się po ich myśli. Wtedy wsiedli do samochodów i odjechali.
Jest wtedy na miejscu – świadek tamtych wydarzeń. Z początku psy się rozdzielają, żeby wytropić najsłabsze sztuki. Potem łączą się w małe stada. Są głodne. Przywykłe do życia na wolności, źle reagują na zamknięcie. Widzi, jak biegają z kąta w kąt, w zdenerwowaniu pokazując pożółkłe zęby.
Żołnierze wrócili dopiero po pięciu dniach. Kiedy otworzyli drzwi, pośród zwalonych posągów świętych i wywleczonych z katakumb zbutwiałych trumien, w świetle wpadającym przez rozbite witrażowe okna z postaciami sprzed tysięcy lat, stał biskup La Malle w połatanej sutannie, przezroczysty niczym sama śmierć jak ją przedstawiają na obrazach dawnych mistrzów, wymizerowany i blady, ale wciąż żywy, stał i przemawiał do zasłuchanych psów.
Wyprowadzili La Malle’a pod osłoną nocy. Ale najpierw musieli powystrzelać psy. Nie próbowały uciekać.
Widzi, jak siedzą kręgiem przed klechą, nowi wyznawcy starej wiary. Jeden po drugim padają od pojedynczego strzału. Widzi krew na spękanej posadzce i na okopconych dymem od świec ścianach. Umierają bez skargi. La Malle nie przestaje przemawiać nawet wtedy, gdy przed sobą ma już tylko leżące pokotem truchła.
Lekkie pociągnięcie za łokieć i towarzyszący temu znajomy, nalegający głos – to wystarczyło, by obraz się rozmazał i zniknął. Mrugając powiekami, starałem się uzmysłowić sobie, gdzie naprawdę byłem.
Huknął strzał. Spojrzałem w stronę, skąd padł. Na końcu wielkiego stołu tworzącego półkole stał Kapitan i mierzył z pistoletu do zwisającej z żyrandola, wciąż nienaruszonej butelki. Pociągnął za spust – i kolejny raz spudłował. Goście zaczęli stukać nożami w kieliszki i buczeć, z sekundy na sekundę głośniej. Widziałem, jak Kapitanowi żyły na szyi nabrzmiewają. Wolną ręką rozpiął guziki munduru, starł pot z czoła, wycelował, strzelił. Szkło się rozprysło na podłogę. Rozległy się brawa. Kapitan się ukłonił. Zaraz też jął się domagać zawieszenia nowej butelki. Siedzący najbliżej niego mężczyzna w kremowym garniturze, o ciemnej cerze i czarnych włosach mieszkańca Północy, odwiódł go od tego pomysłu, rzucając mu gruby rulon banknotów. Kapitan schylił się po pieniądze, wsunął pistolet za pasek od spodni, zeskoczył na podłogę i podszedł do mężczyzny. Nie słyszałem, o czym rozmawiają, bo raptem wszyscy jakby odzyskali mowę i zaczął się rejwach.
Ostrzegałem, że to będzie długa noc, powiedział Sędzia. Musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć gwar rozmów. Wciąż trzymał mnie za łokieć, jakby w obawie, że znowu się zdrzemnę. Nie wolno ci niczego przespać.
Wcale nie spałem, tylko coś mi się śniło.
Sam sobie przeczysz.
Strażników i obozowych oficjeli łatwo dawało się odróżnić od przyjezdnych: zbici przy jednym końcu stołu, ubrani w wyjściowe mundury albo w starannie odświeżone garnitury, sztywni i nazbyt uroczyści, jakby sytuacja ich przerastała. Piątka gości objęła w posiadanie przeciwległy koniec stołu. Zachowywali się z hałaśliwą swobodą kogoś, kto zjawił się tylko na krótko, ale wszędzie czuje się jak u siebie w domu i patrzy na gospodarza z góry. Prym wiódł czarnowłosy w kremowym garniturze. Zacząłem mu się dyskretnie przypatrywać. Cechowała go pewność siebie, jakiej nie widywałem nawet u Sędziego.
Sędzia przychwycił moje spojrzenie. Nachylił się, że czułem na szyi jego oddech. Pan Cordet, szepnął mi do ucha. Najważniejszy z naszych kontrahentów. Pewnie cię nie zdziwi, jeśli powiem, że bankiet odbywa się na jego cześć...
Chciał coś jeszcze dodać, ale przerwało mu poruszenie po stronie gości. Cordet, wygodnie rozparty na krześle, krzyczał coś do Kapitana, akcentując słowa ruchem ręki i nie pozwalając sobie przerwać. Kapitan raz i drugi spojrzał na Sędziego. Próbował się odezwać, w końcu dał za wygraną. Wzruszył ramionami i podjął obchód wokół stołu, kierując się ku nam.
Sędzia siedział pośrodku, po wewnętrznej stronie stołu, zupełnie sam, jeśli nie liczyć mojej osoby. Zajmowałem najbliższe wolne krzesło po jego prawej ręce, od strażników dzieliło mnie kilka pustych krzeseł.
Kiedy Kapitan nachylił się nad Sędzią, nadstawiłem uszu.
Mamy problem, ekscelencjo, zameldował Kapitan szeptem. Upiera się, że dzisiaj on da występ.
Zdaje się, że już się zgodziłeś.
Kapitan poczerwieniał. Pieniądze zawsze mogę zwrócić!
Nie musisz. Spełnimy życzenie gościa.
Po minie Kapitana poznałem, że spodziewał się innej odpowiedzi. Ekscelencjo, to nie jest dobry pomysł.
Bo?
To żółtodziób. Nie poradzi sobie.
Wybierzmy mu odpowiednią sztukę.
Sędzia dźwignął się do połowy z krzesła i patrząc na Cordeta, skinął głową. Cordet wykonał gest, jakby zdejmował kapelusz, równocześnie wydymając wargi w parodii uśmiechu.
Niech rozleją wino, powiedział Sędzia do Kapitana. Ten przywołał jednego ze strażników, wydał mu instrukcje. Strażnik zniknął za otwartymi drzwiami sąsiedniego pomieszczenia i niezadługo pojawił się znowu, niosąc na okrągłej tacy wysoką butelkę. Podszedł do Cordeta, otworzył butelkę, napełnił stojący przed gościem kieliszek na wysokiej nóżce. Potem napełnił kieliszek Sędziego, na koniec postawił tacę z butelką obok Sędziego na stole.
Sędzia podniósł kieliszek i obejrzał jego zawartość pod światło. Senior Cordet, za kolejne lata naszych wspólnych interesów!
Pańskie zdrowie, ekscelencjo! Cordet małymi łyczkami opróżnił swój kieliszek, cmokając przy tym. Niezłe, skomentował.
Sędzia uśmiechnął się promiennie. Lepszego w życiu nie piłeś, brudny bękarcie, warknął pod nosem, choć nie przestawał się uśmiechać. Zakręcił kieliszkiem i głośno zawołał: Za nasze interesy! I za pański dzisiejszy występ! Wypił do dna, odstawił kieliszek na pokryty białym obrusem stół.
Spojrzał na mnie, potem przywołał strażnika. Strażnik przyniósł czysty kieliszek. Sędzia napełnił naczynie do połowy i postawił przede mną. Spróbuj.
Zamoczyłem usta i się otrząsnąłem. To nie woda!
Mam nadzieję! Trzymam je na specjalne okazje. Cordet będzie miał mi czego zazdrościć.
Kwaśne!
To wino, nie sok!
Wcale mi nie smakuje.
Nauczysz się doceniać dobre wino. Jakby sam siebie usłyszał, zmarkotniał i się zgarbił. Chociaż nie będziesz już miał ku temu zbyt wiele okazji. Tego zostało mi tylko siedem butelek, reszta to sikacze.
Wciągnąłem nosem powietrze. Rozejrzałem się, próbując zlokalizować źródło zapachu. Z otwartych drzwi, jeden po drugim, wyłaniali się strażnicy bez mundurów, na wojskowe koszule naciągnęli białe fartuchy, długie aż do kolan. Zanim rozeszli się wokół stołu, przez jakiś czas szli gęsiego, jak w uroczystej procesji, każdy z dużą tacą z czystymi talerzami i wypełnionym po brzegi półmiskiem, świadomi nagłej ciszy, czując na sobie dziesiątki par oczu.
Przed Sędzią postawili dwa półmiski. Kapitan przyciągnął krzesło i usiadł po jego lewej ręce. Sędzia poczekał, aż strażnik rozstawił talerze i sztućce, potem nałożył mi po kawałku z każdego półmiska.
Nachyliłem się nad talerzem. Intensywny zapach jednocześnie przyciągał mnie i odpychał.
Co to?, spytałem.
Befsztyk i jagnięca pieczeń.
Zachęcając mnie wzrokiem, sam odkroił sobie dużą porcję befsztyku, nadział na widelec i zapakował do ust.
Poszedłem w jego ślady. Ostrożnie wgryzłem się w jeszcze parujący kawałek. Był twardy, ale pod naporem zębów wydzielał soki i kruszał, zamieniając się w pachnący przyprawami miąższ. Smak nie był mi obcy.
Kapitan odłożył sztućce, chwycił kawał pieczeni w ręce i zaczął szybko ją pochłaniać. Językiem zlizywał spływający po brodzie tłuszcz.
Czyż nie jesteśmy zwierzętami, Nul?, wymamrotał Sędzia z pełnymi ustami. Więc to chyba normalne, że zjadamy inne zwierzęta.
Nieprawda!
A co dostajesz od pięciu tygodni? Kotlety z soi jak dawniej? Steki z wyhodowanych w laboratorium tkanek, zabarwionych sokiem z buraków? Naprawdę tak myślisz?
Uporał się z befsztykiem i zajął się drugim kawałkiem. Spróbuj jagnięcej pieczeni, Nul, zanim wystygnie.
Dlaczego tak mnie nazywasz?
Nul to nie imię. Nul znaczy zero. Zero czyli nic. Bez mnie nic nie znaczysz. Jesteś nikim. Coś jeszcze chciałbyś wiedzieć?
Skąd się wziąłem? Kim byli moi rodzice?
Sędzia wytarł ręce w serwetkę. Wstał i z butelką wina podszedł do Cordeta. Napełniając mu kieliszek, wdał się w krótką rozmowę. Musiał powiedzieć coś wesołego, bo Cordet się roześmiał. Sędzia wrócił na miejsce, nalał sobie wina i wysoko podniósł kieliszek, z ukłonem pod adresem gościa. Wypili.
Na to pytanie nie odpowiem. Jeszcze nie dzisiaj. Trzymając kieliszek za nóżkę, zaczął nim machinalnie obracać. Powiem ci za to o dwóch pokojach na końcu holu, o które wcześniej pytałeś. Z drzwiami zasłoniętymi ceratą, tuż za salami porodowymi. Pamiętasz?
Potwierdziłem ruchem głowy.
Powiem ci, dlaczego są zamknięte. I dlaczego zmuszony jestem tolerować taką gnidę jak Cordet.
Odstawił kieliszek. Otarł grzbietem dłoni usta, potem długo i starannie rękę wycierał w serwetkę.
Co sprzedajemy Cordetowi? Życie. Cordet to nasz najlepszy kupiec. A jeszcze pięć, sześć lat temu przepędziłbym bękarta gdzie pieprz rośnie.
Przerwał i odwrócił się do Kapitana. Nie słyszałem, co powiedział, ale Kapitan zaraz się podniósł i wyszedł.
Sędzia rozpiął kołnierzyk koszuli i powoli okręcił szyją w lewo, potem w prawo. Czoło miał lśniące od potu. Na ogromnej, łysej czaszce brązowiły się plamy. Bezskutecznie starałem się sobie przypomnieć, czy wcześniej już je widziałem. Zmęczonym ruchem przetarł czoło. Na grzbiecie dłoni dostrzegłem skupiska identycznych brązowych plam. Kiedyś mogliśmy przebierać w klientach, podjął. Zatrudnialiśmy doborowy personel medyczny. Mieliśmy na wyłączność dwóch lekarzy transplantologów z pierwszej dziesiątki na świecie. W rok stworzyli oddział przeszczepów nie ustępujący najlepszym w tej części świata. Najnowocześniejszy sprzęt, sprawdzone metody. Nie musieliśmy się reklamować. Wiedzieli o nas ci, którzy powinni wiedzieć. I byli w stanie zapłacić.
Sięgnął po czystą serwetkę, żeby otrzeć czoło. Kiedy się wyprostował, przez chwilę znów wydał mi się wielki i nieśmiertelny.
Zdradzę ci, na czym polegała nasza przewaga w stosunku do konkurencji. Mogliśmy się pochwalić niemal stuprocentową skutecznością zabiegów. A dlaczego? Bo mieliśmy w zasięgu ręki materiału pod dostatkiem. Nerki, serca, rogówki, wątroby. Marzenie każdego ośrodka transplantologii. Przeszczep dowolnego organu organizowaliśmy niemal z godziny na godzinę. Idealni dawcy, o których nikt nie zapyta i nikt nie zauważy ich zniknięcia. Ponadto stanowili materiał wszechstronnie przebadany pod kątem zdrowotnym. Do dzisiaj wszyscy żyjący w obrębie Muru są medycznie monitorowani przez okrągłą dobę. Naszej uwadze nie umknie nawet lekki katar. Zaśmiał się chropawo. Oczywiście, ogniska czy pojedyncze przypadki poważnych chorób eliminujemy z dnia na dzień. Wszak nasze cegielnie pracują przez okrągłą dobę.
Przeoczyłem moment, kiedy przed gośćmi i strażnikami postawiono butelki i kieliszki. Sami zajęli się rozlewaniem. Szurały krzesła, dźwięczało szkło. Kapitan wciąż nie wracał.
Siedząc teraz tak, że wzrokiem wymuszał moją uwagę, a jednocześnie obserwował Cordeta i jego kompanów, Sędzia mówił dalej: Jeśli usłyszysz, że przez ostatnie dziesięć, piętnaście lat świat zmienił się nie do poznania, to i tak nic ci to nie powie. Nie masz bladego pojęcia o świecie. Może to dla ciebie lepiej. Świat, który ja znałem, nie skończył się w miesiąc czy rok. Odchodził powoli. Porównałbym go do naczynia, z którego czerpiemy garściami, ale nic nie dokładamy, więc z czasem pokazuje się dno. Popyt na nasze usługi się nie zmniejszył, ale pacjenci nie byli w stanie zapłacić tyle co dawniej. Wprowadziliśmy oszczędności. Zredukowaliśmy personel techniczny, obniżyliśmy pensje. Lekarze zaczęli sarkać. Stało się to, co w tej sytuacji musiało się stać. Zmówili się i postanowili uciec. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Zbyt dużo wiedzieli. Rozwiązaliśmy ten problem, ale tego samego dnia byliśmy zmuszeni zamknąć oddział.
Wrócił Kapitan. Za nim do sali wślizgnęły się cztery młode kobiety. Serce zabiło mi żywiej, bo przez chwilę uległem złudzeniu, że wśród nich jest dziewczyna z platformy. Odezwała się muzyka. Nie widziałem jej źródła, ciche dźwięki zdawały się napływać jednocześnie z różnych stron. Dominował bęben, wtórowały mu piszczałki, jazgotliwe a jednocześnie usypiające.
Poruszały się w rytm muzyki, wolno i hipnotyzująco. Półprzezroczyste seledynowe tuniki ledwo zakrywały im biodra. Miały nie więcej niż po piętnaście lat. Widziałem prześwitujące przez cienki materiał piersi i pośladki, widziałem bladość skóry, która nigdy nie ujrzy słońca, widziałem cień zarostu między szczupłymi udami, które będą się rozchylać dla mężczyzn.
Dwóch towarzyszy Cordeta poderwało się od stołu. Na chwiejnych nogach dołączyli do tancerek i nieudolnie próbowali imitować ich ruchy.
Uwierz mi albo nie, ciągnął Sędzia, z początku wcale nie chodziło o pieniądze. W każdym razie nie zysk był najważniejszy. Chcieliśmy dowieść reszcie świata, że Republika odnosi sukcesy w każdej dziedzinie. Nowe władze na każdym kroku utwierdzały naród w przekonaniu, że nowe porządki oznaczają świetlaną przyszłość. Siermiężna propaganda, choć do pewnego momentu skuteczna.
Sędzia zamyślił się i odniosłem wrażenie, że przebywa w innym świecie. Do jazgotu muzyki dołączyły teraz krzyki gości, oklaski i przytupywanie. Sędzia nie zwracał na to uwagi. Kiedy się ponownie odezwał, musiałem się nachylić, żeby w harmidrze słyszeć słowa. Gubi nas pycha, powiedział. Myślę, że Martens pod koniec życia był tego coraz bardziej świadomy. Pycha i zadufanie. Chcemy dokonać rzeczy z gruntu niemożliwych. Zrobić coś, czym zapiszemy się na zawsze w pamięci kolejnych pokoleń. Każdemu się wydaje, iż najłatwiej to osiągnąć poprzez odwrócenie zastanego porządku. To pozory. Białe zawsze pozostanie białe, a czarne czarne, choćbyśmy nie wiem jak się gimnastykowali, żeby nadać inne nazwy.
Przymknął oczy i gdyby nie to, że ręce równo ułożone na stole zaciskał w pięści, pomyślałbym, że śpi.
Chcemy uszczęśliwić ludzkość, podjął, a ostatecznie zostajemy komiwojażerami. Takim dzikusom jak Cordet sprzedajemy ludzi jak części zamienne.
Czemu mi to mówisz?
Otworzył oczy i wyraz jego twarzy nagle się zmienił. Odsunąłem się instynktownie, ale jego wzrok szedł za mną. Nie pochlebiaj sobie, durniu!, syknął Może mówię ci tylko to, co chcę, żebyś usłyszał?
Tancerki gubiły rytm, próbowały nie dać się złapać ludziom Cordeta. Jeden położył się na podłodze i turlając się, starał się łapać je za nogi. Przeskakiwały nad nim z piskiem.
Oho, psy zwęszyły suki!, skomentował Sędzia półgłosem. Zaklął, bo jeden ze strażników ruszył z groźną miną w stronę goniących tancerki gości. Kapitan w porę strażnika dopadł, okręcił nim jak zabawką i rzucił na podłogę. Ruchem głowy odesłał tancerki. Muzyka się urwała. Nastała nieznośna cisza. Dwaj kompani Cordeta popatrzyli po sobie i jednocześnie ruszyli na Kapitana. Ten zręcznie odskoczył i wyciągnął pistolet zza paska spodni. Stojąc na lekko ugiętych nogach, mierzył to w jednego, to w drugiego.
Cordet zaszczebiotał coś w swoim języku, przywołując obu do porządku. Wrócili na swoje miejsca przy stole. Wciąż mierząc z pistoletu, Kapitan zlustrował po kolei każdego z gości, wzrok zatrzymując na Cordecie. Wsunął broń za pasek i właśnie się odwracał, kiedy szurnęło krzesło. Cordet powoli wstał i się wyprostował.
Bardzo chciałbym się mylić, ekscelencjo, powiedział do Sędziego, choć nie spuszczał wzroku z Kapitana, ale odnoszę wrażenie, że pański adiutant chowa do mnie o coś urazę.
Sędzia oparł się prawym łokciem o stół, dłonią lewej ręki wykonał ruch, jakby się wachlował. To nieporozumienie, senior Cordet, zapewnił. Wyjaśnię je jeszcze dzisiaj z Kapitanem.
Z całym szacunkiem, ale sprawa dotyczy mnie i Kapitana i między nami powinna zostać rozstrzygnięta tu i teraz. Nie jestem butelką, żeby do mnie mierzyć z pistoletu.
Sędzia patrzył na swoje dłonie. Widziałem, jak żyłki na jego prawej skroni nabrzmiewają. Proszę mi pozwolić coś zaproponować, zaczął. Kapitan zwróci panu pieniądze. I przeprosi za porywczość.
Pan wie, że to nie jest kwestia pieniędzy.
Zatem?
Wierzę, że pański adiutant odebrał należyte wojskowe wychowanie. Wie, jak się w takich sytuacjach postępuje.
Kapitan spojrzał niepewnie na Sędziego. Ten go zignorował. Podniósł ciężkie powieki, żeby dobrze widzieć Cordeta.
To według mnie nieco staroświeckie, senior Cordet. Ale jeśli ma to pana usatysfakcjonować, Kapitan jest naturalnie do pańskiej dyspozycji.
Cordet napełnił kieliszek, opróżnił go dwoma łykami i odstawił. Obszedłszy stół, stanął na wprost Kapitana. Dzieliły ich dwa długie kroki. Skłonił się krótko, bez opuszczania głowy. Nie zdjął marynarki, tylko rozpiął mankiety koszuli gestem, jakby uwalniał się od guzików. Kapitan wykonał sztywny ukłon i zaczął zdejmować kurtkę munduru. Ręce miał jeszcze uwięzione w rękawach, kiedy Cordet jednym susem skrócił dzielącą ich odległość i jakby od niechcenia dźgnął go pięścią w żołądek. Kapitan zgiął się niczym kukła. Prostując się, łapał powietrze szeroko otwartymi ustami i jednocześnie dokonywał nadludzkich wysiłków, żeby uwolnić ręce. Cios od dołu w podbródek posłał go na deski podłogi.
Zanim Kapitan stanął na nogach, Cordet już siedział za stołem i szczupłe dłonie o długich palcach wycierał w serwetkę. Nadziawszy na widelec porcję jagnięcej pieczeni, oderwał zębami spory kęs i zaczął przeżuwać. Pańscy ludzie, ekscelencjo, wykazują nadmierne przywiązanie do etykiety, wymamrotał z pełnymi ustami. To błąd. Co przystoi dyplomacie, niekoniecznie sprawdza się u żołnierza, dodał.
Kapitan jest wdzięczny za naukę, jakiej mu pan udzielił, powiedział Sędzia uprzejmie. Mam rację, Kapitanie?
Kapitan rękawem próbował zetrzeć pot i rumieńce z policzków. Zapamiętam tę lekcję, zapowiedział, zwieszając głowę. Jeśli pan pozwoli, ekscelencjo, zajmę się ostatnimi przygotowaniami.
Kapitan się oddalił, a Sędzia wdał się z Cordetem w długą rozmowę. Mówili w obcym języku. Nie rozumiałem ani słowa; znudzone spojrzenia zarówno strażników jak i towarzyszy Cordeta świadczyły, że i oni słuchają wymiany zdań tamtych dwóch tylko z obowiązku. Wkrótce przestali udawać, że konwersacja w niezrozumiałej mowie przyciąga ich uwagę. Między dwoma końcami stołu zaczęli krążyć wysłannicy, z miną emisariuszy przekazujących drugiej stronie ważne rozstrzygnięcia. Z przyciszonych rozmów niewiele do mnie docierało poza jednym: przyjmowano zakłady. Czego dotyczyły i jakie ostatecznie poczyniono ustalenia, miałem się dowiedzieć niewiele później.
Pochwyciłem na sobie spojrzenie Cordeta. Słuchając wywodów Sędziego, pokręcił głową i się zaśmiał. Sędzia niezrażony perorował dalej i Cordet raptem spoważniał, spojrzał na mnie raz i drugi. Miałem wrażenie, że przygląda mi się, jakbym był towarem, którego wartość sam woli oszacować. Nie potrafiłem z wyrazu jego twarzy odczytać, co myśli. Poczułem lód na plecach.
Sędzia i Cordet rozmawiali dalej a ja, przymknąwszy oczy, próbowałem opanować drżenie dłoni i okiełznać myśli. Czułem, jak serce podchodzi mi do gardła. Wracałem we wspomnieniach do niedawnych dni, kiedy życie biegło ustalonym porządkiem i jeden dzień był bliźniaczo podobny do drugiego. Jeden do liczba idealna. Czy naprawdę trzeba czegoś więcej, by być szczęśliwym?
Z zamyślenia wyrwało mnie szuranie krzeseł. Otworzyłem oczy. Cordet, otoczony luźnym kręgiem swych towarzyszy, zdjął marynarkę i starannie ułożył ją na oparciu krzesła. Rozpiął i zdjął kamizelkę, na koniec rozebrał się z koszuli, zzuł buty, ściągnął skarpety i pozostał w samych spodniach. Przeciągnął się, jakby badał wytrzymałość kości i ścięgien, potem zrobił młynek rękami, aż zafurkotało. Był szczupłej budowy, ale kiedy się poruszał, pod śniadą skórą przesuwały się i napinały mięśnie, jakich pod ubraniem bym się nie domyślił.
Sędzia wstał i rękę oparł na moim ramieniu. Stał tak bez słowa. Ręka ciążyła mi niczym kamień i bił od niej chłód, nie miałem jednak śmiałości się uwolnić. Wreszcie puścił mnie i posuwistymi krokami ruszył w stronę drzwi, nie oglądając się, najwyraźniej pewny, że pójdę za nim. Poderwałem się z krzesła, nadal jednak tkwiłem w miejscu, jakbym naprawdę wierzył, że mam w sobie dość odwagi, by się zbuntować.
Towarzysze Cordeta, ustawiwszy się w pary, wzięli go na ramiona. Leżał na plecach, ręce krzyżując na piersiach, i kiedy, ostrożnie stawiając nogi, nieśli go do wyjścia, wyglądał jak nieboszczyk.
Patrzyłem, jak się ścieśniają, by z ciężarem na barkach ostrożnie przecisnąć się przez wąskie drzwi. Strażnicy podążali za nimi gęsiego. Zostałem sam. Lampy żyrandola jedna po drugiej zaczęły gasnąć niczym zdmuchiwane świece i otoczyła mnie ciężka ciemność, mącona mizerną poświatą wpadającą przez drzwi. Krzyknąłem, ale nikt nie odpowiedział. Oddychałem ciężko. Czułem, jak na piersiach zaciska mi się niewidzialna obręcz. Wziąłem głęboki oddech. Strach nie ustępował. Wtuliwszy głowę w ramiona, wybiegłem z sali. W kilka sekund zrównałem się ze strażnikami, którzy tworzyli tyły wolno poruszającego się pochodu. Choć rozmawiali półgłosem i w stukocie kroków słowa mi umykały, to ekscytacja w ich głosie i mnie zaczęła się udzielać. Nie próbowali protestować, kiedy pomagając sobie łokciami, przepchnąłem się przed nich. Kilka metrów dalej musiałem zwolnić, bo na wprost siebie miałem mur z pleców i głów. Wielonogi twór uparcie zanurzał się w głąb wąskiego tunelu, pociągając mnie za sobą. Rzadko rozmieszczone jarzeniówki rzucały mdłe światło, powietrze było ciężkie od potu, stukot kroków odbijał mi się echem w głowie.
Tunel raptem się poszerzył i zrobiło się widniej. Przybyło jarzeniówek. Pochód zwolnił, aż się zatrzymał. Dwóch strażników biegiem wysforowało się do przodu i usłyszałem zgrzyt metalu, jakby odsuwano masywną zasuwę, potem wyczekiwaną chwilę ciszy przerwało przeciągłe, wdzierające się pod czaszkę skrzypienie, które zdawało się nie mieć końca. Wreszcie hałas ustał. Twarz owiało mi chłodne powietrze. W górze obramowania wysokich drzwi tłoczyły się blade gwiazdy. Wiatr przywiał mieszankę zapachów. Nie potrafiłem ich nazwać, ale budziły niepokój.
Zapuściliśmy się w noc. Chudy, bladosiny księżyc oświetlał nam drogę. W jego świetle czarne włosy Cordeta błyszczały srebrzyście, jakby w kilka minut osiwiał. Skręciliśmy w lewo i przez jakiś czas wysoka, pochyła sylwetka Sędziego odcinała się na tle rozgwieżdżonego nieba, aż jego dolną połać i idące przodem postacie wchłonęła ciemna bryła budynku, który niespodziewanie wyłonił się po lewej stronie, długi i przysadzisty. Tam się zatrzymaliśmy.
Sędzia głośno perorował. Nie wiedziałem, z kim rozmawia, domyśliłem się tylko, że wydaje polecenia.
Rozbłysło ostre światło. Instynktownie zacisnąłem powieki. Dało się wyczuć drżenie ziemi pod nogami.  Kiedy otworzyłem oczy, doznałem wrażenia, że stoję przed ogromnym ekranem i oglądam scenę z archiwalnego filmu wygrzebanego z przepastnych zasobów Encyklopedii. Cztery wielkie reflektory oświetlały duży czworobok, wytyczony solidnym drewnianym ogrodzeniem i podzielony na dwie części, lewym bokiem częściowo przylegający do budynku, który okazał się znacznie dłuższy, niż początkowo sądziłem. W tyle czworoboku, oddzielonego od części przedniej wysoką przegrodą z desek, przesuwały się masywne kształty, leniwie pochylając potężne łby, od czasu do czasu jakby dla zabawy napierając rogami na drewniane pale ogrodzenia. Odszukałem wzrokiem Sędziego i właśnie zamierzałem do niego dołączyć, bo sytuacja domagała się wyjaśnienia, gdy raptem wrota budynku, które wychodziły na bliższą nam część wybiegu, otworzyły się i pokazał się Kapitan, prowadząc kolosa na czterech nogach. Zwierz człapał na pozór niemrawo, ale potężne rogi i masa ciała budziły respekt. Kapitan trzymał w ręku oba końce długiego łańcucha, przewleczonego przez gruby metalowy kolczyk osadzony w nozdrzach zwierzęcia.
Piękny okaz!, zawołał Cordet. Nie leżał już, ale siedział na ramionach towarzyszy, skąd wzrokiem ogarniał więcej. Źle pana osądziłem, ekscelencjo. Byłem pewien, że każe pan wypuścić do koralu jakiegoś cherlaka, a ten tutaj to prawdziwy toro bravo.
Sędzia otwierał usta, gotów wyjaśnić nieporozumienie, ale poszedł za spojrzeniem Cordeta i tylko zacisnął szczęki.
Stałem już na tyle blisko, że całą rozmowę Sędziego z Kapitanem, do której chwilę później doszło, słyszałem co do słowa. Oszalałeś, durniu?, syknął Sędzia, ustawiony plecami do Cordeta. Starał się nie podnosić głosu, jednak wyraz twarzy mówił sam za siebie.
Kapitan się nie speszył. Przecież chciał pan, żeby senior Cordet był zadowolony, mruknął. Coś źle zrozumiałem?
Byk dał się wprowadzić do ciasnego, niskiego boksu, przylegającego do ogrodzenia i zamykanego z dwóch stron ruchomymi przegrodami. Wzdrygnął się lekko i zamiótł ogonem, kiedy Cordet, zręcznie przeszedłszy z ramion towarzyszy na bok palisady, zsunął się na jego grzbiet. Kazał Kapitanowi wyciągnąć łańcuch.
Sędzia przesunął się tak, że stał dokładnie na wprost boksu. Dołączyłem do niego. Omiótł mnie spojrzeniem, ale głowy bym nie dał, że mnie widzi. Spojrzał na Cordeta. Senior Cordet, proszę tego byka nie lekceważyć. To harda sztuka.
Cordet wykonał dłonią gest, który mógł równie dobrze oznaczać podziękowanie jak i odesłanie do kąta. Pokazał w uśmiechu nierówne zęby. Ekscelencjo, to tylko duża porcja befsztyku na czterech nogach.
Dźgnął byka gołymi piętami. Ten powoli odwrócił łeb, jakby chciał intruzowi się przyjrzeć. Przez długą sekundę widziałem jego prawe oko: wielkie, aksamitne, wilgotne, emanujące spokojem, choć na czarnym dnie zaczynała się budzić niepewność.
Kapitan pomógł Cordetowi ubrać się w skórzaną uprzęż połączoną z pasem zaopatrzonym w dwie metalowe klamry; zwisające po obu bokach pasa długie rzemienie starannie przeciągnął pod brzuchem byka i mocno przywiązał do klamer. Sprawdziwszy wiązanie, wygramolił się z boksu i wysunął przednią przegrodę. Zwierz zastrzygł uszami, ale spokojnie stał.
Nie wiem, jak i skąd w ręku Cordeta pojawił się bicz. W każdym razie do czasu, aż zamachnął się i uderzył, byłem przekonany, że długi na pół metra przedmiot to rodzaj skórzanego bicza, jaki strażnicy noszą bardziej dla parady niż z potrzeby. Błysnęła stal. Byk z rykiem skoczył do przodu. Z rany na szyi zwierzęcia spływała krew. Kapitan zdążył uskoczyć przed kopytami, ale nogi mu się splątały i runął na ziemię. Niezdarnie się podniósł, po czym wcisnął się w kąt między tyłem boksu a ogrodzeniem i tam zakleszczony patrzył, chyba sam zdziwiony tym, co widzi.
Byk cwałem dwukrotnie okrążył przedni wybieg, co jakiś czas wybijając się w górę na czterech nogach niczym na sprężynach i próbując jeźdźca zrzucić. Zaczynał trzecie okrążenie i już się wydawało, że zaczyna znajdować w biegu bez końca jakąś perwersyjną przyjemność, kiedy raptem, z pochylonym łbem i wysoko zadzierając zad, tak raptownie zahamował, że kopytami wyrył bruzdy w trawie. Długo stał bez ruchu, najwyraźniej zaskoczony, że jeździec utrzymał się na grzbiecie. Ostrożnie okręcił łbem, jak gdyby chciał obejrzeć ranę na szyi. Wyobraziłem sobie, jak ciepła krew spływa mu po boku i zrasza ziemię. Podreptał na sam środek porytego kopytami placu i żałośnie zaryczał.
Cordet splunął i się zaśmiał. Wytarł nóż o nogawkę, wziął ostrze między zęby, wyjął z kieszeni spodni chustkę i obwiązał nią głowę. Odwrócił się w naszą stronę. Nie wiem, czy szukał wzrokiem Sędziego, czy Kapitana. Kiedy poczułem na sobie jego spojrzenie, szybko spuściłem oczy.
Kapitan korzystając z chwili spokoju przecisnął się między deskami koralu na naszą stronę. Ubranie miał pomięte i powalane ziemią. Nadrabiał miną, jednak chwiejny krok go zdradzał. Oddalił się na lewo i schował za strażnikami, schodząc Sędziemu z oczu.
Cordet, trzymając ostrze w zębach, wyciągnął się jak długi i lewą ręką objął byka za szyję. Drugą ręką wodził po okolicach rany. Kiedy tak leżał, niemal zrośnięty ze zwierzęciem, można było uwierzyć, że gładzi je pieszczotliwie i czułymi słowami zapewnia o dobrych zamiarach.
Sędzia stał do mnie bokiem. W sztucznym świetle twarz miał nienaturalnie bladą, nabrzmiałe żyłki na skroni przybrały barwę fioletu. Na policzku czerwieniła się szrama, której wcześniej nie widziałem. Podniósł rękę i najzupełniej bezwiednie przeciągnął paznokciami po policzku i na skórze wykwitła bliźniacza pręga.
Towarzysze Cordeta zawołali do niego w swoim języku. Odkrzyknął coś w odpowiedzi. Siedział wyprostowany, nóż trzymał w prawej ręce, ostrzem do ziemi. Zaczęli rytmicznie klaskać. Byk zastrzygł uszami. Cordet pochylił się w prawo, czubek noża przyłożył do szyi kolosa, po czym, energicznie się prostując, przeciągnął ostrzem od dołu do góry.
Nawet z miejsca, gdzie stałem, zobaczyłem krew. Cordet ponownie wygiął się do przodu i znów się zamachnął. Uderzył w szyję po lewej stronie. Nóż musiał uszkodzić tętnice, bo z obu ran krew lała się obficie. Pod bykiem ugięły się kolana. Zwierzęta po drugiej stronie zbiły się w stado i napierały na ogrodzenie, że pale trzeszczały pod naporem ich ciał.
Byk znieruchomiał z nisko opuszczonym łbem. Cordet przeraźliwie zagwizdał na palcach, potem na przemian wydawał drażniące okrzyki, gwizdy i cmoknięcia, zmieniając rytm i natężenie dźwięków. Skóra od tego cierpła.
Zwierz zdołał się wyprostować, po czym, wykręcając łeb w prawo, zaczął się w tym samym kierunku obracać, jakby uparł się pochwycić własny ogon, lecz poruszał się niemrawo i z kroku na krok wolniej. Cordet wściekle dźgał go bosymi stopami. Osiągnął tylko tyle, że byk się rozkraczył, porykując cicho i brocząc krwią.
Ludzie Cordeta zaczęli buczeć. Cordet okręcił się w lewo i splunął na ziemię. Spojrzał na Sędziego.
Zapamiętam to!, syknął. Dawno nikt mnie tak nie upokorzył.
Wziął nóż w obie ręce, podniósł na wysokość głowy i zamachnął się, mierząc w kark zwierzęcia. Chyba nie trafił tam, gdzie zamierzał, bo zaklął siarczyście, wyszarpnął ostrze z rany, i ściskając byka kolanami, uniósł się kilkanaście centymetrów, po czym, opadając całym ciężarem ciała, ciął od góry po skosie, z prawa na lewo.
Zanim senior Cordet zdążył wyprowadzić cios do końca, byk wybił się wszystkimi czterema kopytami nad ziemię, wyginając grzbiet w pałąk. Jeździec podskoczył jak wystrzelony z katapulty. Gdyby nie liny uprzęży, nie utrzymałby się na grzbiecie. Nie wypuścił noża i dźgał nim teraz gdzie popadnie. Byk wierzgnął tylnymi nogami z taką siłą, że stanął niemal pionowo. Cordet bezwładnie poleciał do przodu. Liny pod brzuchem zwierzęcia przesunęły się, ale nie puściły.
Byk zatrzymał się na wprost nas. Opuścił łeb i sprawiał wrażenie, że dokonuje przeglądu sytuacji.
Cordet, oparty łokciami o jego grzbiet, ciężko oddychał. Piersi i ramiona miał umazane krwią byka. Obejrzał się za siebie. Stado krążyło przy przegrodzie oddzielającej obie części koralu, jakby próbowało znaleźć w niej słaby punkt.
Byk zawrócił i ruszył truchtem wzdłuż palisady. Z każdym pokonanym metrem nabierał prędkości. W łuk zakrętu wszedł galopem i kiedy gnał w naszą stronę, miałem wrażenie, że prosto na nas toczy się z hukiem ogromny skalny głaz, znacząc swój szlak kępami wyrwanej trawy i bliznami zoranej ziemi.
Sędzia chyba pierwszy zrozumiał, co byk zamierza. Uczynił ruch, jakby chciał przeskoczyć ogrodzenie, chociaż już w tym momencie musiał zdawać sobie sprawę, że nie zdoła Cordeta ocalić. Byk przyhamował. Dzieliły mnie od niego metry. Zręcznie jak na swoją masę wykonał raptowny zwrot; mogło się wydawać, że tylko się otarł o ścianę boksu, ale usłyszałem trzask pękających desek i zaraz potem skowyt Cordeta. Lewa noga dyndała mu jak przyczepiony do biodra kawał drewna. Nogawka spodni nasiąkła krwią i nie podjąłbym się odróżnić, czy była to krew człowieka, czy zwierzęcia.
Zaraz potem zobaczyłem masywny zad, spod tylnych kopyt sypała się ziemia, kiedy byk galopem oddalał się wzdłuż ogrodzenia. Wyglądało na to, że zamierza zatoczyć koło, żeby powtórzyć niedawny manewr. Cordet musiał dojść do tego samego wniosku. Z bólu osłabł i byłem pewien, że nóż mu wypadnie, zdołał jednak wsunąć ostrze pod linę, tuż przy przytrzymującej ją klamrze u pasa.
Jakby wyczuwając intencje jeźdźca, byk w tym samym momencie zmienił kierunek, ścinając łukowaty zakręt; od nadwyrężonego boksu dzieliło go dwadzieścia metrów, gdy jeździec zdołał wreszcie przeciąć linę. Odpadł od grzbietu niczym kopnięta piłka, bezwładnie przekoziołkował po ziemi. Leżał i byłem pewien, że nie wstanie, zdołał się jednak w końca podnieść. Wlokąc za sobą sztywną nogę, z twarzą umazaną ziemią i mokrą od łez, kuśtykał ku ogrodzeniu.
Byk trącił go łbem jakby od niechcenia, ale to wystarczyło, by człowieka przewrócić. Ostrożnie przestąpił nad leżącym, po kilkunastu metrach zawrócił i z pochylonym łbem szykował się do szarży. Cordet tymczasem zdążył się dźwignąć. Podskakując cudacznie na jednej nodze, zdążył pokonać dwie trzecie dystansu dzielące go od ogrodzenia koralu, gdy dźgnięty rogami w bok, pofrunął wzdłuż palisady i spadł sześć metrów dalej. Podniósł się jeszcze, ale na nic więcej sił mu nie starczyło; stał zataczając się z boku na bok, z zamkniętymi oczami, jakby przymierzał się do długiego snu.
Ze zwinnością, jakiej bym się po nim nie spodziewał, Sędzia przeskoczył przez ogrodzenie koralu. Chwycił Cordeta pod pachy i wlokąc za sobą bezwładny ciężar, kierował się najkrótszą drogą do palisady. Obejrzał się na nas przez ramię; nikt nie kwapił się przyjść mu z pomocą.
Uciekaj!, krzyknąłem.
Prosto na niego toczyła się góra mięśni. Puścił rannego, żeby ratować się ucieczką. Byk z pochylonym łbem kontynuował szarżę i zwątpiłem, czy palisada go zatrzyma. Powinienem uciekać, ale nogi nie chciały mnie słuchać. Rozległ się huk i palisadą zatrzęsło. Kiedy odważyłem się spojrzeć, nad ogrodzeniem wystawała głowa Cordeta. Gdyby nie jego martwe spojrzenie, można by pomyśleć, że, lekceważąc niebezpieczeństwo, powodowany ciekawością zagląda na naszą stronę.
Pomóż mi!, usłyszałem ryk Sędziego.
Wspiąłem się na palce i spojrzałem. Byk przybił Cordeta rogami do palisady z taką siłą, że sam się zaklinował. Równocześnie przygniótł Sędziego, zakleszczając go między palisadą a ocalałą częścią boksu.
Nie mogę oddychać!, jęczał Sędzia.
Pokonałem ogrodzenie i zsunąłem się na zrytą kopytami ziemię. Byk na mój widok szarpnął się i spróbował się wyswobodzić, łypiąc na mnie okiem. Przednie nogi uginały się pod nim.
Uduszę się! Chyba mi złamał żebra.
Przykucnąłem, starając się nie patrzeć na pohańbione ciało seniora Cordeta. Byk oddychał szybko, napiętym brzuchem wstrząsały skurcze. Odór potu mieszał się z zapachem krwi.
Co mam zrobić?
Dobij go!
Nie mam czym.
Kłamiesz!
Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni i wymacałem znajomy przedmiot.
Podetnij tętnice na tylnych nogach, wtedy szybciej się wykrwawi. Pospiesz się!
Najpierw mi odpowiesz na jedno pytanie.
Co chcesz wiedzieć?
Nie jestem dzieckiem z laboratorium. Jak się nazywam i kim byli moi rodzice?
Zgodził się podejrzanie szybko. Zamiast jednak odpowiedzieć, zaczął mi sączyć do uszu słodką trucizną, przysięgając, że gotów jest wyjawić mi inną, bardziej jeszcze obchodzącą mnie tajemnicę. W kilku słowach wyjaśnił, czego dotyczy i kazał wybierać.
Uchwyciłem się nadziei jak tonący źdźbła trawy.
Kłamiesz, powiedziałem, choć czułem, że mówi prawdę.
Wiesz, że w takiej sprawie bym cię nie okłamywał.
Kiedy mu oznajmiłem, co wybieram, stary lis udał zaskoczenie, choć jestem pewien, że od początku wiedział, co postanowię.
Byk nie próbował walczyć. Lewe oko powoli zachodziło mgłą. Grzbietem dłoni pogłaskałem zwierzę po pysku. Skóra w tym miejscu była ciepła i aksamitna. Szeptałem mu do ucha, że będę z nim do samego końca, a tam, dokąd idzie, czeka go lepsze życie. Nie było to wierutne kłamstwo, bo sam bardzo chciałem w to wierzyć. Na lewej tylnej nodze odszukałem grubą pulsującą żyłę i powoli przeciągnąłem po niej ostrzem, potem przeciąłem żyłę na prawej nodze. Więcej nie mogłem dla niego zrobić. Usiadłem na ziemi, objąłem kolana rękami i patrząc, jak z toro bravo uchodzi życie, zadawałem sobie pytanie, czy nie wolałbym być na jego miejscu. Raz za razem ciałem kolosa wstrząsnęły dreszcze. Zachwiał się, zdołał jednak ustać. Kiedy wreszcie z dziwacznie wygiętą szyją osunął się na ziemię koralu, gdy przystąpili strażnicy i drągami zaopatrzonymi w metalowe haki odważyli się cielsko odciągnąć, gdy Sędzia, wyjąc jak potępieniec i chwytając się ogrodzenia, dźwignął się na nogi i krótkimi haustami chwytał powietrze, wstałem i cofnąwszy się kilka kroków, by całą scenę lepiej widzieć, zacząłem się zastanawiać, któremu z nich dwóch przyniosłem dziś prawdziwe wybawienie.
______________________________________________________________
„Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego”.

źródło