Etykiety

sobota, 28 czerwca 2025

Anna Andrusyszyn "Pytania do artystów malarzy"


Język to coś więcej niż leksyka. Bogactwo znaczeń w połączeniu z gramatyką daje możliwość nieskończonej możliwości połączeń, czyli wychodzi naprzeciw potrzebom użytkowników. Kiedy uświadomimy sobie, że teksty powstają przez ciągłe używanie tych samych słów połączonych w innej kolejności i innym sąsiedztwie sprawia, że refleksja nad językiem zyskuje na atrakcyjności. Każde napisane tu i w każdej mojej recenzji słowo było już użyte miliony (jak nie miliardy) razy przez mnie, a jednak za każdym razem składają się one na innego rodzaju tekst. I to właśnie przez niesamowitą zdolność łączenia w różnych kontekstach. Anna Andrusyszyn w swoim tomie wierszy "Pytania do artystów malarzy" doskonale oddaje tę właściwość języka. Słowa użyte w jej wierszach dosłownie pochodzą z innych tekstów, bo są wycinkami z gazet. Przetwarzanie w jej poezji stało się sztuką samą w sobie nadającą wierszom niepowtarzalny klimat ze względu na ich budowę, czyli przez zastosowanie różnych czcionek, wplecenie znanych zwrotów w nowe znaczenia, bo poetka nie tylko poddaje "recyklingowi" leksykę, ale w artystyczny sposób opowiada o sobie wprowadzając odbiorców do świata swoich relacji z otoczeniem oraz ludźmi. Wycinki z gazet sprawiają, że mamy tu specyficzną poezję, w której strona wizualna jest równie ważna jak ta znaczeniowa. Wykorzystany w czasie komponowania kolaż przypomina nam, że czytanie wierszy nie zawsze musi odbywać się schematycznie. Czasami to też wędrówka oczu po różnych wycinkach, nowe, czyli niepowtarzalne łączenie ich i nadawanie znaczeń. Gonitwa oczu za kolejnymi elementami kolażu sprawia, że wiersze czytać można wielopoziomowo. W wiersze złożone ze słów pochodzących z różnych źródeł wkomponowany jest świat podmiotu lirycznego stającego naprzeciw siebie i świata i próbującego odnaleźć się w rzeczywistości pełnej pułapek, wyzwań, zwrotów akcji i narastającego napięcia między tym, co wewnętrzne i zewnętrzne.
Wydawać by się mogło, że tom "Pytania do artystów malarzy" będzie poświęcony malarstwu. Nic bardziej mylnego. Mamy tu co prawda malowanie, ale dokonuje się ono za pomocą słów i ma bardzo szeroki zakres, bo mamy tu zarówno wprowadzanie do świata konkretnego żeńskiego podmiotu lirycznego ulegającego gonitwie myśli, borykającego się z problemem werbalizowania swoich słów oraz szybkiego reagowania na otrzymywane komunikaty, przepadającego w długich lekturach przyczyniającego się do zaniedbywania codziennych obowiązków, borykającego się z żywotną duszą, kolekcjonującego chwile, zapisującego w pamięci wrażenia oraz pielęgnującego relacje. W wykreowanym przez Annę Andrusyszyn poetyckim uniwersum jest miejsce na realizm magiczny, przez co duch Norwida zapraszający dzieci na kakao i herbatę oraz tworzący poezję nadającą mu namacalności, gdy w chłodne dni zagrożony jest rozmyciem we mgle staje się częścią oficyny. W świecie tym wrażliwe, ale jednocześnie żywotne dusze muszą skrywać swoje prawdziwe oblicze za aranżacją z książek, bo inaczej mogą być wzięte w ręce lub pod lupę, niczym cacuszka stać się obiektem do oglądania i analizowania albo jeszcze gorzej: mogą być zalewane kłopotliwymi pytaniami, na których "idealne odpowiedzi znajdzie / Parę lat później". Poetka bawi się tu też skojarzeniami, napięciami. Zwykła codzienność obrasta w grozę czy otula ciepłem bliskości drugiej osoby. Relacje z innymi i sobą są tu ważne, stanowią świat podmiotu lirycznego. Nie zabraknie też tematyki tworzenia oraz przetwarzania, czyli wchodzenia w obszar AI i jego specyficznego sposobu używania języka, czyli przeskakiwania z tematu na temat, wpisywanie w utwory zróżnicowanych problemów przypomina mechaniczne tkanie dywanów, w których ważniejszy jest wzór, pewnego rodzaju schemat, a nie sens, bo i one są w ludzkim życiu ważne, ułatwiają codzienność, sprawiają, że łatwiej jest przetrwać kolejne tygodnie.
Wiersze z jednej strony są bardzo intymne, bo wprowadzające do świata tajemnic, odczuć, wrażeń, a z drugiej uniwersalne, ponieważ każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu może odkryć w nich siebie: a to zmagającego się z wewnętrznym krytykiem, który traci rezon w zderzeniu z zewnętrznymi pouczeniami, tworzących pozory przeciętności, byle nie wyróżniać się, oddającego się chwili przyjemności i uciekającego przed codzienną szarzyzną. Jednocześnie jest to świat bardzo indywidualny, bo zawierającym osobiste doświadczenia lub wyobrażenia. Codzienność nabiera wyjątkowości, niezwykłości chociaż jest całkiem zwyczajna, obserwowana jakby przez pryzmat tworzący tęczowy powidok deformujący świat, ale w idealnym momencie sprawiający, że ulega on całkowitemu (chociaż odwróconemu) odbiciu. Oczywiste czynności nabierają w takim spojrzeniu znaczenia, wydobywa się z nich blask, o czym Jacek Dehnel pisze: "Autorka na śmietnisku prasowego żargonu znajduje przypadkowe z pozoru kawałki złomu, które przerabia na jubilerskie cacka. Solidna poezja, patrzcie, jak lśni".
Anna Andrusyszyn zbiera słowa, aby wypowiedzieć swoje umykające, ulatujące w zderzeniu z innym. Wprowadzający do tomu wiersz "warstwy" nabiera tu głębszego znaczenia. Pokazuje jak bardzo słowa tworzą nasz świat: wewnętrzny i zewnętrzny. Także jak bardzo potrzebujemy czasu i słów na wypowiedzenie reakcji na zderzenie ze światem zewnętrznym: "moja głowa / bez końca prowadzi / monolog wewnętrzny (...) w najmniej spodziewanym momencie / ma wątpliwości / nie ośmiela się / nie przekomarza // idealne odpowiedzi znajdzie / Parę lat później". Autorefleksja na temat własnej gotowości do używania słów ma w sobie coś intymnego. To wrażenie jest również, kiedy opowiada o niewypracowanej pościeli, gdy przepada w dłuższej lekturze, którą odradza, bo odciąga od różnych zajęć. Poetka jest tu przekorna: niby zniechęca do różnych czynności, niby podpowiada jak ukryć się przed światem z potrzebą czytania ważnych książek. Powracającym w jej wierszach tematem jest zapotrzebowanie na przeciętne dzieła i przeciętnych odbiorców. W takim świecie dobrze skryć się za tendencyjnie skomponowany regał ("książki w złym guście") czy jak w "wyrzucam dzieła sztuki" sztampowo tworzone widoczki sprzedawane w niskiej cenie: "Nie miałam pojęcia, że / Czujni kupujący / wolą pejzaż".
Podmiot liryczny to postać ciekawa innych, ale jest to zainteresowanie nakierowane na dusze będącą tu czymś więcej niż tylko osobowością wyciosaną przez skończoną edukację. Jak w "Pracowni pełnej cudów" lubi zatrzymać się, brać je do ręki, oglądać z różnych stron i w różnym oświetleniu, a także przyciemnieniu, aby dostrzec "to, co szorstkie, omszałe / przykucnięte // i światło, / które wszystko zmienia".
W tomie znalazło się też miejsce na autorefleksję nad procesem tworzenia zaczynającym się od zbierania, kolekcjonowania. Ma on tu wymiar fizyczny, a przez to staje się w pewien sposób uciążliwe:
"Sama chciałaś,
trzeba było,
spakować wycinki
do worów wystawić
na śmieci
nim
poczujesz, że
masz za dużo myśli
które trudno nazwać

może łatwiej byłoby
schować się w skorupce
kupić
fotel lub lampę w liście
zamiast

Pomyśl,
Na ulicach dziewczyny w zwiewnych
sukienkach
i życie
trwa w najlepsze"
A jeszcze dalej o społecznie narzucanych priorytetach w "łamigłówce" dosadnie opowiada o szarzyźnie codzienności dalekiej od filozoficznych rozmyślań nieprzekładających się na poważanie, bo:
"Zobacz,
życie w tygodniu toczy się
z dala od filozofii

najbardziej lubi
Pasażerów klasy business

tam trzeba być".
Fantastyczny zbiór zabierający czytelników w podróż po relacjach międzyludzkich wyłaniających się z czynów i myśli. Anna Andrusyszyn uświadamia odbiorcom jak bardzo gesty i uzus społeczny determinują świat, w którym żyjemy. 










wtorek, 24 czerwca 2025

Piotr Michałowski w "Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta"


Przechodzenie ziem z rąk do rąk wprowadza wiele zamętu wynikającego z zacierania się lokalnej świadomości. Jaką więź z regionem mogą mieć znajdujący się w ciągłej drodze przybysze, którzy w pierwszym pokoleniu nie zamierzają pozostać w nowym miejscu na długo, planujący wrócić do kraju przodków? W jaki sposób w takich warunkach może wytworzyć się tożsamość regionalna? Szczególnie, kiedy o poprzednikach nikt nie chce słyszeć? Duże miasta mają swoich kronikarzy, obszerne archiwa bogate w zapiski o początkach, a do tego te opowieści znane są nie tylko mieszkańcom metropolii. Pamięć o początkach małych miejscowości ginie z wysiedleniem tubylców. Po kilku pokoleniach zaczyna się pisanie historii na nowo, poszukiwanie założycieli, grzebanie w aktach, zlecanie badań nad początkami zgodnie z przekonaniem, że patriotyzm lokalny musi sięgać w przeszłość i opierać się na opowieściach o bohaterskich czynach. Włodarze miejscowości grzebiąc w historii próbują odciągnąć uwagę od bezradności i bezczynności w obliczu aktualnych wyzwań, braku środków, wszędobylskiej samoczynnie napędzającej się biedy. Ucieczka w przeszłość daje poczucie bezpieczeństwa oraz wrażenie ważności. A co jeśli takiego wentylu bezpieczeństwa nie ma? Nad tym problemem pochyla się Piotr Michałowski w "Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta".
Miasto z znikąd, miasto z próżni. Podtytuł zawierający słowa "porzucone miasto" zawiera w sobie echa dwóch wydarzeń: porzucenia miasta przez twórcę oraz przez pierwszoosobowego narratora, który po latach szczęśliwie wydostał się z tego miejsca. Historia zaczyna się od nakreślenia aktualnej sytuacji kronikarza, który jako ojciec musi sprostać wymaganiom swojego dziecka łaknącego ciągle nowych historii. Po zapoznaniu się z bajkami, baśniami przychodzi mu snuć prequele, sequele, wprowadzać dodatkowych bohaterów, łączyć wątki. Rozbudzone gawędziarstwo skłania go do spisania opowieści o swojej przygodzie w Niemieścinie, prowincjonalnym miasteczku z wszelkimi bolączkami typowymi do takich miejsc: szarzyzna, nuda, odcięcie od świata. Pierwsza praca na stanowisku archiwisty ma być tylko czymś w rodzaju bezpiecznego startu w dorosłość. Jednak już od pierwszych chwil wszystko jest nie tak jak powinno. Służbowa kawalerka skutecznie przestrasza wieloletnią partnerkę, która przeczuwając stagnację i zamknięcie dróg do kariery ewakuuje się do wielkiego miasta. Młody archiwista pracuje w niewielkim gronie. Do tego jego życie staje się monotonne i tylko przygarnianie kolejnych psów wprowadza w nie jakiekolwiek urozmaicenie. Konieczność wychodzenia na spacery to też pretekst do odkrywania okolicy. Jednak nawet i ta z czasem ma już wszystkie bliższe i dalsze ścieżki wydeptane. Ta stagnacja mogłaby trwać kolejne długie i nudne lata z dniami podobnymi do siebie, gdyby nie przełomowe odkrycie na placu budowy. Powstające luksusowe apartamentowce dla wędkarzy (w mieście bez jakiegokolwiek cieku czy akwenu) i osób spragnionych widoków puszczy (co z tego, że z widokiem na wyciętą część) przyczynia się do odkopania ceglanej konstrukcji. Kolejne prace toczą się w coraz większej tajemnicy, ogrodzenie dookoła placu budowy powiększa się, jest lepiej strzeżone. To wzbudza zainteresowanie wędrującego po obrzeżach Niemieścina pierwszoosobowego narratora, który czuje zew krwi odkrywcy i pragnie rozwikłać skrywaną za budowlanym płotem tajemnicę. W tym czasie, razem ze współpracownikami archiwum, natrafia na zapiski osoby projektującej miasto idealne, miasto wyłaniające się znikąd, chociaż szybko okazuje się, że problematycznie wpisane w cudze grunty. Opowieść stylizowana na Reja podsuwa obraz oderwanego od życia idealisty, który w imię spełniania marzeń gotów jest na utratę majątku. Odkrycie ruin oraz pamiętnika rozbudza wyobraźnię mieszkańców, podsyca dążenia włodarza do stworzenia wspaniałej opowieści o cudownej przeszłości. W końcu początki mogą być osadzone w konkretnych czasach, a miejscowość zyskać swojego założyciela, herb i prawa miejskie. XIX wieczne korzenie to zawsze lepsze niż żadne. Snucie opowieści o początkach ma nadać prestiż miejscu kojarzącym się z "dziurą" pojawiającą się tylko na bardzo szczegółowych mapach.
Historia o odkryciu uświadamia nam ulotność pamięci ludzkiej. Niby mamy tu niedaleką przeszłość, bo zaledwie półtora wieku, więc mieszkańcy powinni pamiętać nietypową budowlę, a jednak ginie ona w pamięci, zaorana zostaje ziemią uprawną jakby skrywała niechlubną przeszłość, z której wyłania się szaleniec-idealista kreujący miasto niczym demiurg, czyli z niczego, gdzieś pośród pustkowia, na które długo wędrował. Wyłaniające się z próżni czasu i przestrzeni osadzone jednak jest w konkretnych realiach i miejscu. Do tego nie takie odległe, bo pełne ludzi pragnących pokrzyżować plany niechęciom odstąpienia gruntów ornych. Im bardziej zatarte w masowej pamięci zdarzenia tym atrakcyjniejsze dla współczesnych, dające większe możliwości na opowiedzenie historii na nowo. Sama budowla daje spore pole do popisu i interpretacji. Budynek może być pozostałością po klasztorze czy zamku. Teorii, domysłów jest wiele. Jednak połączenie ich z zapiskami odnalezionymi rozwiewa wątpliwości. Tylko jak to się stało, że tak duży obiekt popadł w zapomnienie? Może to wina pamięci ludzkiej? Jej wybiórczości, niechęci do pamiętania  i wyciągania wniosków? Ile takich historii kryją w sobie małe miejscowości?
Jestem mieszkanką prowincji z krótkotrwałą pamięcią. I w moim mieście w czasie remontu rynku odkryto tajemnicze podziemia. Domysłów i ekscytacji oraz planów wykorzystania było wiele. Fora huczały, ludzie chodzili, zerkali, próbowali dojrzeć więcej, wypatrzeć skrywane skarby. Do czasu. Kiedy okazało się, że to ruiny kościoła ewangelickiego, którego cegły po wojnie wykorzystano do budowy pobliskich budynków temat zamknięto, wejście do podziemi zamaskowano, podziemia przestały być atrakcyjne, a nawet stały się niewygodnym świadectwem działalności, bo to jednak nie katolicka świątynia, więc nie można wkomponować w narrację burzenia kościołów, nieważny obiekt, czyli tylko pozostałość po wysiedleńcach. Ile takich atrakcji w swoich podziemiach kryją miasta? Ile celowo pozostaje zapomnianych, a później pobudzających wyobraźnię, pomagających chwilowo dowartościować się prowincji, że i u nich jest coś ważnego.
I tak właśnie jest w książce. Odkrycie dziwnej budowli w czasie przygotowywania terenu pod budowę osiedla przyczynia się do ożywienia się ludzi. Każdy na swój sposób, w ramach własnych umiejętności i możliwości prowadzi śledztwo. Pracownicy archiwum są w tej uprzywilejowanej sytuacji, że znajdują ciekawe dokumenty w stosach niesklasyfikowanych akt. Wczytywanie się w diariusz budowy to wchodzenie w kolejny poziom akcji mającej budowę szkatułkową, z której Piotr Michałowski słynie. Pisarz z wprawą buduje światy w światach, a w nich kolejne. Tradycyjnie pojawia się też motyw snucia opowieści przez pisarza-narratora, który doświadczył. Takie opowiedzenie historii ma w sobie coś z ludowego gawędziarstwa pozwalającego mieszkańcom prowincji stać się bohaterami kolejnej niezwykłej historii, uczynić kimś ważnym w oczach słuchacza czy czytelnika sięgającego po ukradkiem spisaną opowieść, której uczestnicy czują się niczym tropiący tajemnice bohaterzy "Kodu Leonadra da Vinci". Problem pojawia się, kiedy lokalny geniusz to prowincjonalny, niepraktyczny idealista.
Piotr Michałowski kreśli barwne portrety na tle bylejakości ubranej w ładne nazwy (zamiast pejoratywnego "zadupia" mamy miękko, lekko i niemal pieszczotliwie "Niemieścin") dające pozytywne skojarzenia. Odcięcie od świata w pewien sposób pomaga do stworzenia poczucia życia blisko natury. Niewielkie służbowe lokum zmusza do minimalizmu. Życie wydaje się tu toczyć wokół prostych spraw. Nie ma tu wielkomiejskiego konsumpcjonizmu i pędu. Za to mamy życie zastygłe niczym lawa: mieszkańcy oczekują, że jednak zdarzy się coś ciekawego. Odkrycie "ruin" daje cień nadziei, sprawia, że codzienność przyspiesza, intelekt buzuje, aby wykorzystać tę niespotykaną szansę. Tylko czy ona tkwi w pozostałościach po poprzednich pokoleniach czy może bardziej w naszej aktualnej aktywności? Na to musimy odpowiedzieć sobie sami.


sobota, 21 czerwca 2025

Gustaw Rajmus ">>Dwie historie<< i inne historie"


Można stwierdzić, że każdy z nas ma utarte spojrzenie na świat. Rozmowy oraz sięganie po twórczość innych ludzi otwieramy się na odmienne światy. Odkrywamy wówczas jak bardzo wielowymiarowe potrafią być, jak wiele tajemnic mogą w sobie kryć, sposobów spojrzenia na te same tematy czy podobne kwestie. Zbiory opowiadań to właśnie takie wchodzenie do mnogości uniwersów spotykających się w jednym miejscu: między dwoma okładkami. ">>Dwie historie<< i inne historie" Gustawa Rajmusa to spotkanie różnych spojrzeń oraz doświadczeń zamkniętych we współczesności. Uniwersalni bohaterzy to millenialsi, którzy wpadli w  pułapki współczesności: z jednej strony zbyt wrażliwi, a z drugiej zbyt egoistyczni. Pierwsze sprawia, że dogadują się nawet ze sprzętami domowymi, traktują je jak członków rodziny. Drugie powoduje, że są głusi na potrzeby innych ludzi przy jednoczesnej potrzebie utrwalania każdej chwili spędzanej w towarzystwie innych, łaknienia ich uwagi. Paradoks ten przysparza im wiele problemów, wśród których najpoważniejszym jest brak czasu na trwałe relacje i możliwość dawania siebie bliskim. Znajomości są tu jak kolekcje zdjęć, do których nie ma się czasu wracać i znikają w czeluściach dysków.
Tom otwiera opowiadanie zatytułowane "AI" przywodzący na myśl twórczość Gefena, Kereta, Lamberta czy nawet ocierający się o Lema. Narrator wybiega w niedaleką przyszłość, w której domy są inteligentne i zamieszkałe przez młode małżeństwa, które szybciej rozpadają się niż toster się psuje. Urządzenia nabierają tu osobowości. Na początku dają cenne rady (czyli coś, co jest w zakresie obecnej technologii), aby z czasem wyrobić sobie poglądy (może nastąpić) determinujące życie mieszkańca tego ożywionego budynku: „Z czasem doszło do tego, że piekarnik nabrał tożsamości katolika i w piątki chciał przygotowywać tylko rybę, zaś radio obchodziło szabas, wyłączając się na weekend; zmywarka ze względu na prawa kobiet przestała współpracować z konserwatywnym kranem. Moja kabina natryskowa za każdym razem podkreślała współczesne niuanse gospodarki ekologicznej dotyczącej zużycia wody, a system monitoringowy prosił mnie, abym brał udział w jego artystycznych, filmowych przedsięwzięciach. Dom nabrał życia”.
Mogłoby się wydawać, że Gustaw Rajmus podąży ścieżką humoru i science fiction. Kolejne jego teksty jednak wskazują udowadniają, że kładzie nacisk na realizm i problemy społeczne, bolączki, paradoksy wpływające na podejmowane przez ludzi decyzje. Oczywiście nie zabraknie tu satyry, przerysowania, pokazania w krzywym zwierciadle ludzkich wad. Mamy tu całą gamę osobowości: samotnych i zmęczonych nadmiarem towarzystwa, w którym pozostaje się osamotnionym, szczęśliwych i zrozpaczonych, mających idealne dzieciństwo i takich, którym jeden epizod z wczesnych lat złamał całe życie. Ludzie niczym chomiki kręcą się na swoich kołowrotkach osobistych i rodzinnych schematów, błędów i traum, z których można się wyzwolić dopiero po pogodzeniu się z nimi, odejścia od nich. Nie ma tu bohaterów stałych. Każdy na różnym etapie życia doświadcza przeobrażeń. Losy wykreowanych postaci są usłane różami, ale niekoniecznie płatkami tych kwiatów. Pokaleczeni kaleczą innych, liżą rany, pomagają innym wyjść z trudnych sytuacji tylko wtedy, kiedy czują w tym interes. Częściej jednak zostawiają bliskim bagaż traum, niedomówień, mrocznych zagadek. Nie brakuje tu tajemnicy, klimatu realizmu magicznego, a nawet grozy i surrealizmu.
Szczególnie urzekło mnie opowiadanie "Bogowie", w którym pobrzmiewa nutka nostalgii za sielskim, ale jednocześnie groźnym dzieciństwem z jego wierzeniami, przekonaniami. Spod dziecięcych rąk sklejających śnieg wyłaniają się czarnoocy bogowie strzegący podwórzy i pokrytych białym puchem trawników. Namacalność, bliskość i jednocześnie tajemnica zawarta w formie bałwanów przeciwstawiona zostaje wierze katolickiej zakazującej czczenia "bałwanów". W opowiadaniach pobrzmiewa zarówno echo przeszłości: tej niedalekiej, mi bliskiej, z budkami telefonicznymi, zimami pełnymi śniegu i zabaw na nim, marzeniami o lalkach Barbie, wzdychaniem do kolorowego i przez to atrakcyjnego Zachodu, ze szkołami, które kojarzyły się z ponurością i srogością, obezwładniającą biedą prowincji, podwórkową przemocą rządzącą się prawem dżungli. Są nieudolni rodzice, którzy ciężar swoich marzeń przerzucają na własne dzieci. Jest też i teraźniejszość z inteligentnymi domami, Netfliksem, portalami społecznościowymi, problemami związanymi z ograniczeniami z powodu pandemii, szukaniem rozwiązań problemów w psychoterapii.
Gustaw Rajmus podsuwa nam bohaterów osamotnionych, niezrozumiałych i nierozumiejących. Każdy skupiony jest tu na sobie. Jednostka stanowi uniwersum, w którym inni są dopełnieniem stwarzającym problemy, namnażającym sprawy i problemy do rozwiązania, absorbującym i odciągającym od skupiania się na sobie oraz tworzonych przez siebie relacjach z przedmiotami oraz wyobrażeniami o świecie. Ludzie odczuwają tu potrzebą zaistnienia w oczach innych. Chcą być doceniani przez bliskich, a jedyne, na co mogą liczyć to ranienie się. Pozostaje im ucieczka we własne światy, w których nie brakuje też nałogów. Tom zamyka wymowne opowiadanie, którego tematem jest samotna śmierć w towarzystwie innych ludzi tak skupionych na sobie i swoich potrzebach, że nie są w stanie dostrzec umierania.
Teksty łączy pokazanie jak niesamowicie zmienne jest życie każdego człowieka. Metamorfozy dochodzą tu z dnia na dzień i są radykalne. Takie przerysowanie pozwala na podkreślenie jak bardzo ludzkie życie jest ulotne i pełne irracjonalizmu. A mimo tego nie ma tu dydaktyzmu, pouczania, w jaki sposób powinno się postępować, pokazywania wzorców, dawania gotowych rozwiązań. 







czwartek, 12 czerwca 2025

Wojciech Wójcik "Szanta"

 


Prowincja kojarzy nam się z sielanką. Zwłaszcza taka, w której mieszka niewiele ludzi w sąsiedztwie malowniczej natury przyciągającej turystów pragnących odpocząć od miejskiego zgiełku. Cisza, spokój, połyskująca woda jezior. Jednak, kiedy w grę wchodzą emocje oraz interesy zawsze pojawia się zło, które prędzej czy później przyczyni się do pojawienia się w okolicy morderstwa. Na obrazie idylli pojawi się szybko pogłębiająca się rysa przekształcająca się w pęknięcie, które zawsze ma przyczynę w bliższej lub dalszej lubiącej się powtarzać historii. Korzenie mogą sięgać do dalekiej przeszłości, w której błędy ludzi zdeterminowały współczesność i przyczyniły się do wielu tragedii. I tak jest właśnie książce Wojciecha Wójcika "Szanta".
Akcja toczy się wokół tworzonego na Mazurach muzeum żeglarstwa. Cztery kustoszki pracujące w budynku nad jeziorem Bełdany starają się jak najlepiej uporządkować spuściznę po profesorze Sylwestrze Preussie, który zginął w dziwnych okolicznościach. Powieszony w piwnicy w ostatnich chwilach swojego życia wpatrywał się w jedną ze swoich prac. W okolicy szybko pojawiają się kolejne morderstwa i kilka osób podążających ich śladami. Samobójstwo fundatora muzeum zaczyna być podejrzane i przez to rozpatrywane w kategoriach morderstwa. Tajemnice prowadzą samozwańczych detektywów do lat siedemdziesiątych XX wieku, kiedy na jednej z żaglówek dochodzi do wybuchu gazu. W tle mamy tajemniczego Króla Mazur przemierzającego leśną gęstwinę, opowieści o szaleńcu biegającym po lesie z siekierą, szaleńca odcinającego ofiarom włosy, kolejne ciała oraz znikające osoby, a także eksponaty. Tragedia goni tu tragedię. Ich wyjaśnienie wymaga wejścia w lokalne układy, powiązania oraz historie sprzed lat, ale też uważnego obserwowania współczesnych. A wszystko na tle malowniczego otoczenia, pięknej i spokojnej przyrody nad brzegiem jeziora.
Historię poznajemy z dwóch perspektyw. Były policjant, Hubert Lange, po załamaniu nerwowym zamieszkuje z żoną w leśniczówce. Dnie spędza na przemierzaniu lasu, dzięki czemu bardzo dobrze zna mazurską gęstwinę. Znaleziony w lesie warkocz oraz śmierć dyrektorki muzeum sprawiają, że budzi się w nim instynkt śledczego. Kobiecy punkt widzenia prezentuje Jagoda Matusiak, była pracownica Luwru, która na polskiej prowincji chce odnaleźć spokój i zapomnieć o tragedii, jaka ją spotkała. Poszukiwanie wytchnienia w otoczeniu, w którym pojawia się szereg zagadek, dużo niedomówień oraz poważne zagrożenia nie jest łatwe. Bohaterzy mierzą się ze swoimi lękami, a jednocześnie prowadzą swoje śledztwa. Każda osoba prezentuje tu inne emocje nawet, kiedy w grę wchodzą te same sytuacje. W tle pojawi się stołeczna dochodzeniówka. Atmosfera z każdą stroną gęstnieje. Akcja tocząca się wokół legend może przywodzić na myśl grozę. Sprawca jednak jak najbardziej jest prawdziwy.
Dużą rolę odgrywa tu budowany klimat. Spora część akcji dzieje się wiosennymi nocami, kiedy już zaczyna być ciepło. Z mroków wyłania się zakapturzona postać, błądzący po lesie mężczyzna z siekierą. Nie brakuje też kłusowników, niedomówień i znaków świadczących o śmierci kolejnych osób. Niepewność podsyca to, że każdy z bohaterów ma coś do ukrycia i sporą ilość przewinień lub traum. Postacie wprowadzające czytelnika do tego świata są empatyczne oraz spostrzegawcze i uparcie dążą do wyjaśnienia zagadki, pomimo świadomości, z czym wiąże się odkrycie prawdy. Równolegle śledzimy przygotowania muzeum do otwarcia i wychodzących na jaw tajemnicach ofiar.
"Szanta" to świetnie napisana historia z całym mnóstwem problemów społecznych, bolączek prowincji, w których układy wygrywają. Wojciech Wójcik zaskakująco dobrze oddaje kobiecy punkt widzenia, a także potrafi wyjaśnić motywacje działań wykreowanych postaci. Do tego po raz kolejny przy okazji szukania prawdy o wydarzeniach sprzed lat opowiada o klimacie PRL-u. Zakończenie jest zaskakujące, ale bardzo prawdopodobne. Akcja tocząca się na prowincji sprawia, że liczba bohaterów jest ograniczona. Każdy jest tu wyrazisty, ważny dla wydarzeń oraz w jakiś sposób wplątany w tragiczne wydarzenia i skrywa wiele tajemnic. Autor umiejętnie tka intrygę podsuwają różne rozwiązania, innych podejrzanych. 


wtorek, 10 czerwca 2025

T. M Piro "Kyle"

 


"Odpowiedzialność to nieuchylanie się od wyników własnych zachowań, decyzji i zaniechań, prawdomówności i czynienie dobra..."
W świecie pełnym przemocy i rywalizacji nie ma miejsca na lepszą zmianę. Postęp wymaga współpracy i dyskursu, wspólnego poszukiwania pozytywnych rozwiązań. Bez tego nowy lepszy świat nie może powstać. Mimo tego ludzkość ciągle się łudzi, że porzucenie ziemskich bolączek, skolonizowanie Marsa zapobiegnie katastrofom i pozwoli na zbudowanie dobrego społeczeństwa. T. M. Piro w "Kyle" podsuwa nam obraz niedalekiej przyszłości, w której zdesperowani ludzie ruszą eksplorować kosmos, aby tam uwolnić się od ziemskich bolączek.
Historię otwiera opowieść o niezwykłym lekarzu. Przybył do wioski odciętej od dostępu do pomocy medycznej. Jedyną osobą leczącą jest tu pielęgniarka wykorzystująca moc ziół. Jej możliwości jednak są ograniczone, bo nie jest w stanie wyleczyć poważnych chorób czy uwolnić od efektów starzenia się. W takim otoczeniu przybywający do osady lekarz jest niczym cudotwórca: potrafi wyleczyć każdą chorobę za pomocą posiadanych tabletek. Osoby umierające na śmiertelne choroby, niedołężne z dnia an dzień odzyskują sprawność. Lekarstwo na wszystko pozwala na ratowanie bez żadnych ograniczeń życia i zdrowia mieszkańców. Po jakimś czasie ludzie przestają tu umierać. Do tego zyskują silę i zdrowie, dzięki czemu mogą żyć pełnią życia. Ta sielanka jednak kiedyś musi się skończyć. W gabinecie pojawia się mały pacjent, który staje się początkiem problemów lekarza niemającego dyplomu ukończenia studiów. Kim jest Kyle? Jaką tajemnicę skrywa uczony dzielący się z mieszkańcami prowincji teoriami o równoległych światach i dzielący się z nimi cudownym lekiem?
Bliższe poznanie bohatera pozwala odkryć w nim naukowca pracoholika. W czasie przymusowego urlopu zaskakuje go burza piaskowa, po której budzi się w dziwnym miejscu. Zdezorientowany, ale rozumiejący, że jest obiektem eksperymentu stara się ukryć, aby ocalić swoje życie. Od tego momentu życie Kyle'a to szereg ucieczek, w których pomagają mu buntownicy marzący o wolności oraz chcący uchronić mężczyznę przed takim losem, jaki spotkał ich, czyli całkowitego wyczyszczenia pamięci. Bardzo szybko odkrywamy, że akcja przeniosła się na kolonizowanego Marsa, gdzie ludzie borykają się z wieloma problemami: od braku odpowiedniej atmosfery, przez niedostatki wody po dające się we znaki promieniowanie słoneczna. W tym nieco dziwnym świecie Kyle czuje się niczym ścigana zwierzyna: ranny, poszukiwany, chroniący się w zakamarkach. Napotykani ludzie stopniowo podsuwają mu wiedzę o świecie, w którym się znalazł.
Tomasz Piro wykreował wielowymiarowe uniwersum, w którym znajdziemy elementy z wielu opowieści science fiction. Poszukiwanie tropów, wchodzenie w labirynty podsuwanych filozofii, staje się ciekawą przygodą, dla której pretekstem jest śledzenie losów głównego bohatera. Pojawia się tu teoria wielu światów oraz bohater z niezwykłymi mocami jak serialu "Flash", cudowne leki jak w "Intruzie" Stephenie Mayer, motyw śnienia świata jak w filmie "Otwórz oczy" reż. Alejandra Amenábara. Nie brakuje też nawiązań do klasyki, czyli pojawiają się nawiązania do "Matrixa", Gwiezdnych wojen", "Strażników labiryntów", "Więzienia labiryntów". Autor sięga też po łacinę zamiast język angielski. Do tego w wątki sensacyjne wpleciono pytania filozoficzne o wolność, odpowiedzialność, tożsamość, wybory, możliwości ludzkiego umysłu.
Bohater jest tu postacią niezwykłą. Genialny naukowiec z niezwykłymi umiejętnościami ukształtowanymi dzięki swojej ciężkiej pracy z mózgiem. Całkowita umiejętność wykorzystania możliwości mózgu sprawia, że staje się pierwszym ogniwem ewolucyjnym, pozwalającym ludzkości na rozwój rasy potrafiącej porozumiewającej się telepatią. Uniwersum "Kyle'a" bogaty jest w wynalazki, wśród których duże znaczenie odgrywają chipy pomagające w kontrolowaniu ludzi. I tu coś zaskakującego: bohater go nie ma. Dlaczego? Kim jest, że nie zaczipowano go? Jakie ma znaczenie dla marsjańskiej cywilizacji? Dlaczego mieszkańcy podzielili się na dwa obozy?
W opowieści nie brakuje motywu ingerowania w kod genetyczny, wytwarzania rasy silniejszych ludzi: mają być zdrowsi, długowieczni (czy wręcz nieśmiertelni). To ma rozwiązać problemy związane z zaludnianiem planety o niesprzyjających warunkach.
"Kyle" to wciągająca opowieść o człowieku, który zostaje wrzucony w pełen zagrożeń świat bez znajomości własnej przeszłości.


czwartek, 5 czerwca 2025

Roman Ciepliński "Nogami do góry"

 

Walka o wpływy zawsze jest brutalna. Przybiera ona różnorodne formy, ale zawsze przyczynia się do rozsadzania ustalonych reguł. Tworzenie pozorów, wykorzystywanie słabości innych i wcielanie się w drapieżnika gotowego zagarnąć wszystko pozwala na stopniowe przejmowanie władzy. Życie społeczne pełne jest niejasności, masek, podwójnych ról, zakrytych kart, które nie pozwalają nam na jasną ocenę sytuacji. Bez pełnej wiedzy jesteśmy jak ślepcy błądzący w ciemnościach, ulegamy złudzeniom podsuwanym przez znajomych i sami tworzymy fałszywe tropy. Na tym właśnie polega odwieczna rola świata jako teatru. Ludzie tu wchodzą, wychodzą. Aktorzy się zmieniają, grają różne role, zakładają inne maski, wychodzą naprzeciw wymaganiom sceny, są elastyczni jak chińscy akrobaci i od tego się nie uwolnimy, bo życie to teatr, któremu trzeba stawić czoło. Jednak w tym graniu jest pewna granica: nie wolno krzywdzić innych. I właśnie tym różni się wolne społeczeństwo od zniewolonego: odgrywanie ról nie jest podszyte systemowo zaplanowaną krzywdą. Totalitaryzm niesie nasilenie gry społecznej, dbanie o pozory zachowań. Gra o władzę nigdy nie może być jawna. Musi być podszyta niepewnością, strachem i sposobem na realizowanie własnych celów, których – być może – bez wsparcia kogoś silniejszego, kto widzi interes w całkowitej kontroli przedsiębiorstwa przez osobę zależną.
Roman Ciepliński to pisarz podsuwający w swoich powieściach temat totalitaryzmu oraz bolączek współczesnej Polski. Każda jego książka to kolejne spojrzenie na znany nam świat. Wprowadza nas do środowiska polityków, artystów, dziennikarzy. Wszystkie książki łączy miejsce, czyli znajdujące się na ziemiach odzyskanych miasto S., w którym poniemieckość odbija się echem niesionym przez komunistyczne życiorysy bohaterów i kapitalistyczne zagrywki. Świat, w którym żyją bohaterzy jest zmieniany przez ciągłą grę tych, którym zależy na władzy. Dla niej gotowi są przywdziać różnorodne maski oraz przeobrazić miejsce, w którym pracują.
"Nogami do góry" to opowieść o środowisku dziennikarzy. Najlepsza regionalna gazeta mierzy się z wyzwaniami, jakie niesie cyfryzacja. Papierowe magazyny powoli tracą zainteresowanie czytelników. Łatwo dostępne i lekkie treści portali handlowych wygrywają z solidnie przygotowanymi informacjami. Konsumpcjonizm wypiera wiedzę. Walka o czytelników toczy się równolegle z tą o władzę. C. będący pierwszoosobowym narratorem oraz dziennikarzem, prezesem dziennikarzem gazety codziennej w S. dzieli się obserwacjami z perspektywy człowieka, który już wie jak wszystko się skończy, ale analizuje konkretne poczynania N. (jednego z dziennikarzy) dążącego do wykupienia udziałów wydawnictwa i przejęcia nad nim kontroli, poszczególne wydarzenia oraz swoją rolę w całej rozgrywce. Śledztwo toczy się wokół próby zrozumienia motywów postępowania kolegi z pracy: czy w grę wchodzi zysk czy zdrada? Powolne zgłębianie tematu staje się pretekstem do wędrówki po wspomnieniach. Podobnie jak w poprzednich powieściach autora podążamy za bohaterem i razem z nim wchodzimy w coraz dziwniejszy labirynt zależności. Typowe dla Cieplińskiego są tu też nawiązania do literatury, filozofii, malarstwa oraz religii. Wszystko po to, aby lepiej przyjrzeć się przemianom w małym światku najlepszej regionalnej gazety, która może być tu alegorią kraju. Motyw totalitaryzmu, wykluczania, zawłaszczania władzy i jednocześnie walka o nią, sprzedawanie udziałów, układy - wokół tego krążą rozmyślania zagubionego i zdezorientowanego C., który nie jest w stanie zrozumieć przyczyn łatwego poddawania się współudziałowców spółki.
Po raz kolejny spotykamy się z typowym chwytem stosowanym przez Romana Cieplińskiego: imiona lub nazwiska bohaterów zastępują litery, bo same dane osobowe nie są tu ważne tylko doświadczenia stojące za ludźmi. Każda z postaci ma swoją historię, która przepleciona z losami innych sprawia wrażenie poszatkowanej. Czasami te same zdarzenia widzimy z różnych perspektyw, nakładają się na siebie i uświadamiają jak bardzo subiektywne doświadczenia wpływają na ocenę sytuacji. Do tego są czymś w rodzaju odnóg lub ślepych uliczek prowadzących od głównego wątku. Bohaterowie są pretekstem do opowiedzenia o postawach, a nie ludziach, tendencjach bez wskazywania winnych. Trzeźwy osąd każdego aspektu życia tworzy smutny obraz, w którym społeczeństwo jest masą dającą się łatwo manipulować, polaryzującą się, zwalczającą w imię obrony interesów wykreowanych na ich własne. Opisany tu schyłek ery papieru to czas brutalny, ponieważ zanikają autorytety, rzetelność, a w cenie jest bylejakość, uleganie modom, bezmyślny konsumpcjonizm.
Wędrujący od problemu do problemu bohater jest erudytą krytycznie przyglądającym się otoczeniu. Wiedza o świecie przygnębia go, zmusza do wizyt u psychiatry, aby z bagażem znajomości realiów przetrwać kolejny dzień. Nie zabraknie tu też ironii, sporej dawki humoru, sarkazmu pozwalających przetrwać w czasie zagrożenia.
Powieści Cieplińskiego są swoistymi rozrachunkami z otoczeniem, w którym ciągle wiele spraw nie wyjaśniono, nie można poznać prawdy o współpracownikach, dlatego żyjemy w świecie złudzeń. Wchodzimy w świat zła rozmyślnego, czynionego w dbaniu o interes własny pod przykrywką dbania o „dobro ludu”. Napotykamy ludzi, którzy w swojej przebiegłości płyną z nurtem wydarzeń dostosowując do nich swoją rolę i zmieniając maski. Wchodzimy do świata dobrze zbudowanego, a jednocześnie będącego w dziwnym rozkładzie.
Kolejna powieść Cieplińskiego to rozrachunek z otoczeniem, w którym historia oraz brak chęci analizowania faktów sprawiają, że ludzie żyją złudzeniami. Wchodzimy w świat zła rozmyślnego, czynionego w dbaniu o interes własny pod przykrywką dbania o „dobro ogółu”. Napotykamy ludzi, którzy w swojej przebiegłości płyną z nurtem wydarzeń dostosowując do nich swoją rolę i zmieniając maski. Z tej perspektywy zmiany społeczne okazują się tylko pozorem. Odkrywamy jak bardzo rozbudowane struktury kształtują świat bohaterów, napędzają stosowaną przez ludzi wobec siebie przemoc. "Nogami do góry" to kolejna opowieść o ludzkiej naturze, dążeniu jednostek do realizowania własnych celów. Roman Ciepliński obnaża tu człowieka i poddaje wiwisekcji. Patrzymy na funkcjonowanie jednostek w kontekście różnych wyzwań. Dostrzegamy, że poczynania innych determinują nasze życie.









poniedziałek, 2 czerwca 2025

Marek Warchoł "Bezdzień"


Powtarzalność i wędrówka po zakamarkach miejskiego labiryntu to motywy znane zarówno z klasyki literatury jak i filmu. Zapętlenie czasu i przestrzeni oraz ludzkich problemów. Na myśl przychodzą mi takie pozycje jak "Dzień świstaka" obok "Ulissesa" Joyce'a, "Twierdzy" Exupery'ego, "Obcego" Camusa, "Sklepów cynamonowych" Schulza, "Procesu" Kafki i wielu innych dzieł, w których bohater zanurza się w labirynty przestrzeni wędrując po znanym sobie świecie i uwięziony w pętli absurdów codzienności na nowo go odkrywa. I tak jest też w książce Marka Warchoła "Bezdzień". Opowieść otwiera poranny pośpiech, spóźnienie z powodu codziennych rytuałów, tkwienie w korku i potrzeba fizjologiczna wybijająca z tkwienia w samochodzie. Wypita przed wyjściem do pracy szklanka ciepłej wody z miodem przyczynia się do narastającego ciśnienia w pęcherzu. Potrzeba opróżnienia go wiąże się z poszukiwaniem drzewa w okolicy. I oto okazuje się, że ono tam jest. Mające dziewięćset lat drzewo uniknęło wycinki nawet w czasie przebudowy dróg, która powaliła poniemieckie zabytki. Niezwykła trwałość ma w sobie coś z mityczności i piękna, które każdego dnia ludzie mijający je w samochodach ignorują.
"Piękno nie potrzebuje ludzkiego oka ani ludzkiego zachwytu, jest samowystarczalne. Obawiam się nawet, że pełne podziwu spojrzenie nierzadko odziera piękno z czegoś najcenniejszego, lub też co najmniej naznacza je jakąś skazą".
Majestatyczna roślina staje się bramą do innego świata: wyzwolenie z tkwienia w korku, miejscem spotkania, schadzki, bo właśnie tam spotyka dziewczynę będącą kimś na wzór przewodniczki czy towarzyszki wędrówki po mieście, patrzenia na niego nieco innym wzrokiem i z innej perspektywy. Uwolniony z samochodu i tkwienia w korku przemierza ulicami i zakamarkami, w których to nie architektura jest ważna tylko napotkani ludzie wkomponowani w nią. Otoczenie jest tłem spotkania. Z miejskiej przestrzeni ludzie wyłaniają się jak duchy, snują jak zjawy, przepadają w swoich czynnościach nie dostrzegając innych.
"Cała ziemia to jeden nieoznakowany grób. Chodzimy pośród grobów, śpimy na nich, kochamy, nienawidzimy na grobach. Miasta wznieśliśmy na trupach, drzewa rosną na trupach, i nie ma w tym żadnej ckliwości. Chodzi mi o ten moment graniczny, kiedy grób przestaje być potrzebny żyjącym. Kiedy człowiek umiera naprawdę i jest już tylko ściółką, niczym więcej. Jak rodzice Karlheiza i sam Karlheiz, bo nikt się nad nim nie roztkliwia. Chyba wtedy, gdy po raz ostatni ktoś przychodzi, roni ostatnia łzę, poświęca ostatnia myśl. To jest granica. Dzieci dorastają i wyjeżdżają, wnuki zapominają, a prawnuki nawet nie wiedzą, że w ogóle istniałeś. Abonament się kończy i nie ma komu go przedłużyć, przychodzi cmentarny służbista, ściera twoje nazwisko z kamienia i lądujesz pod płotem, na wysypisku".
Pierwszoosobowy bohater to pracujący na kierowniczym stanowisku na budowie mężczyzna w średnim wieku. To jego okiem widzimy miasto i dzięki temu mamy tu sporo opisów pozwalających na lepsze poznanie architektury otoczenia. Pojawiają się różnorodne konstrukcje, detale, przejścia, zaułki z poetycką i obrazową opowieścią o materiałach i sposobie ich wykonania. Szczecin jawi się tu jako jeden wielki labirynt, w którym z jednego kręgu przechodzi się do kolejnego, złożony z nakładających się na siebie brył. Zróżnicowane światy są tuż obok. Dwójka bohaterów ma okazję przyjrzeć się różnorodnym aspektom minionego i współczesnego życia ludzi opisanego z jednej strony dosadnie, a z drugiej alegorycznie. W wykreowanym świecie czas jest pojęciem względnym i ulega zakrzywieniu. To pozwala przedwojennemu pisarzowi ukrywać się na barce, gdzie za uratowanie życia musi zapłacić wysoką cenę: tkwi tam samotny ze swoimi myślami, a przecież ludzie potrzebują innych nadających sens ich istnieniu. Pojawię się przerażeni wizją wojny dawni mieszkańcy tych ziem i problem propagandy politycznej, kreowania historii, tworzenia autorytetów. Spotyka też osoby pochłaniane przez lekturę, konsumpcjonizm, wiarę. Wszystko, co robi człowiek zbyt mocno angażujący się w określoną powtarzalną czynność jest niebezpieczne.
"Po raz pierwszy tego dnia w moim mózgu zakwitła myśl z gatunku opresyjnych, tych szczególnie znienawidzonych, pojawiających się zawsze w sytuacjach zawieszenia i bezczynności, których mój umysł panicznie się boi. Są to myśli-polecenia, myśli-rozkazy nakazujące podjęcie działania. Bywa, że niektóre dni w całości wypełnione są takimi myślami. Nie dzielą się na godziny, minuty i sekundy, ale na zadania do wykonania. Jest to ogromnie frustrujące i męczące zarówno dla ciała, jak i dla psychiki, ponieważ zadania nigdy się nie kończą. Gdy mozolę się z jednym, moje myśli już fruną do następnych. Ten ciąg można przerwać, jedynie padając bez czucia na łóżko i ucinając tym samym rozwijającą się w nieskończoność spirale myśli".
"Bezdzień" to książka, w której forma uzupełnia treść i sprawia, że płynie z nich ważne przesłanie, w którym ważne jest wychodzenie poza swoją codzienną rutynę, przyzwyczajenia, poglądy. Akcja jest prosta: bohater ze spotkaną pod drzewem dziewczyną wędruje odwiedzając ważne miejsca. Pojawia się znany niemiecki pisarz, świątynia, targowisko, galeria, zaułek z czytelnikami, ludzie oddani różnorodnym zajęciom, podążanie za kapryśnym kotem, ale wcześniej jest znaczący opis miejskiego korka i osób tkwiących w pojazdach jak drób w klatkach. Codzienność staje się pretekstem do refleksji nad tendencjami, zachowaniami, inżynierami społecznymi.