Literatura mająca zmienić rzeczywistość bywa różna: jedna opisuje, jaki świat jest i uwypukla wszelkie zło, a inne tworzą światy wyidealizowane, takie, do których powinniśmy dążyć. To jak odczytamy określoną lekturę zależy od naszych doświadczeń czytelniczych, nastawienia oraz wiedzy o tym, jakie autor ma poglądy i co my z określonej lektury możemy wyciągnąć dla siebie. Czasami trudno do wiedzy o przekonaniach pisarzy dotrzeć, ale zwykle jest dostępna. Im autor „bardziej” martwy (im więcej lat od śmierci minęło) tym większe prawdopodobieństwo, że będziemy mieli rozeznanie w tym temacie. Tego nauczyłam się, kiedy po raz pierwszy w moje ręce wpadła książka „Ciotka Tula” Miguela de Unamuno, w której po pierwszym czytaniu doszłam do wniosku, że to pochwała rodzenia aż do wycieńczenia zakończonego śmiercią kobiety. Taki piękny patriarchalny obrazek.. Dopiero spojrzenie na ten obraz z boku i dekonstrukcyjne podejście pozwoliły mi na zobaczenie czegoś więcej. Wyłoniła się z niego krytyka społeczeństwa patriarchalnego wykorzystującego kobiety do zachęcania innych przedstawicielek swojej płci do ciągłego starania się o kolejne dzieci. Nawet kosztem własnego życia. Zobaczyłam wówczas, że w takim społeczeństwie przedstawicielka płci pięknej jest wyłącznie towarem i narzędziem do tworzenia kolejnych pokoleń, rozbudowywania rodów. A wszystko to przy wsparciu jakie mężczyźni dostawali od innych kobiet, które tresują ciągłą kontrolą i oceną przydatności społecznej.
Podobnie wyglądała moja lektura „Pokolenia Ikea” Piotra C., której fragmenty
czytałam przez kilka lat w internecie i zdecydowanie zniechęcały mnie one do
sięgnięcia po książkę. Pierwsze wrażenie: napisał to mizogin mitoman. Z tego
powodu omijałam ją dużym łukiem. Jednak ciągle do mnie tytuł wracał. Kiedy zekranizowano
tę powieść stwierdziłam, że trzeba jej się przyjrzeć, zobaczyć, co tak naprawdę
zawiera, przeanalizować to. I muszę szczerze powiedzieć, że prawda jest tak dosadna
jak wypowiedzi Adama Michnika, że Polska będzie katolicka, bo Polacy sami tego
chcą wpychając religię do szkół, że są obłudni, bo katolicyzm ich tego uczy.
Możemy się burzyć, że tak nie jest, ale patrzymy i widzimy, że jednak ma rację.
Chciałabym świata wyidealizowanego, polityki wolnej od religii, ale tego nie da
się zrobić, bo wszystko, co jest elementem życia ludzi jest polityczne. I z
tego powodu można pokusić się o stwierdzenie, że książka Piotra C. jest bardzo
polityczna, bo mamy tu cały ogrom życia społecznego, relacji międzyludzkich.
Obraz, który dostajemy nie jest piękny. Mamy opowieści o jednorazowych
relacjach, szybkim seksie, pogoni za spełnieniem własnych potrzeb przy
jednoczesnej dezorientacji, czego tak naprawdę chcemy. Pochwała konsumpcjonizmu,
która atakuje nas z reklam nie razi. Za to ta zawarta w książce już tak, bo
uświadamia jak płytkie są nasze pragnienia, że nie mamy niczego poza
posiadaniem. I w tym kontekście traktowani są też bohaterzy: każdy chce mieć
każdego tak długo jak mu jest potrzebny. Później znajomość można wyrzucić do kosza,
zablokować profil. Oczywiście pod warunkiem, że spełnia jego upodobania
estetyczne, a te są zależne od tego, co konsument ogląda. Reklamy świetnie
wychowują kolejne pokolenia. I mamy tego efekt: cycate i dupiate, ale szczupłe
panienki zawsze gotowe uszczęśliwić faceta. Dla niego ona dba o to, żeby nie
mieć zmarszczek, odrostów, plam, ładnie się uśmiechać. Dla niego kobieta staje
się profesjonalistką, która musi dwa razy ciężej pracować (chwała bohaterowi i
pisarzowi za to, że to dostrzegają), nie kaleczyć jego oczu złym wyglądem oraz
zawsze zgadzać się na wszystko, co on chce, a jeśli ona nie chce to on ma prawo
ją przymusić. Czyż nie brzmi to jak głupie żarty o tym, że kobieta nawet jeśli
mówi „nie” to i tak mówi „tak”. Dokładnie tak tyle, że pokazane dosadnie i z
efektem tej narracji. Wtedy uświadamiamy sobie, że te żarty wcale nie są
śmieszne, ale niebezpieczne.
Piotr C. wprowadza czytelników do świata młodych, którzy są zagubieni. Mamy tu rocznik
76, czyli ten, który w latach 90. XX wieku wchodził w dorosłość, a dziesięć lat
później wchodził w wiek kryzysu sfrustrowanych 30-latków z dużych miast: stać
ich było w końcu na mieszkanie na kredyt, ale brakowało na dobre wyposażenie ich,
więc korzystali z tanich materiałów, a synonimem tego jest tu „ikea”. Ci sami
młodzi, przebojowi ludzie z wielkich miast doskonale wiedzą, że skoro nie stać
ich na wyposażenie mieszkań kupionych na 30-letni kredyt to tym bardziej nie
stać ich na życie w parach i rozmnażanie się. Są też świadomi tego, że do emerytury
pozostaną zmuszeni do pracy, bo inaczej wylądują na ulicy, a tego nikt nie
chce. Potrzeba bliskości jednak w takim świecie nadal istnieje. Dla niej są w
stanie zrobić wiele. Czasami zdecydowanie o wiele ze wiele. Przesuwają granice
swojej intymności, godzą się na wykorzystanie (czy to finansowe czy fizyczne) w
imię poczucia, że nie są sami na tym świecie, że obok nich jest jakieś ciało,
którego będą mogli użyć. Wszystko oczywiście w granicach, które uniemożliwią
przywiązanie.
Gdzieś przeczytałam, że Piotr C. pokazuje świat nierealny, bo są w nim szybkie
randki przez portale społecznościowe. Biorąc pod uwagę to, że publikację wydano
11 lat temu pokuszę się o stwierdzenie, że z roku na rok jest coraz bardziej
aktualna. Pierwsze umawianie się przez internet przecież istniało już w latach
90. I pięknie opisał je Janusz Leon Wiśniewski. Sama trzynaście lat temu w ten
sposób znalazłam sobie męża, ale nim na niego trafiłam odbyłam szereg randek z
mężczyznami przypominającymi bohatera książki „Pokolenie ikea”, czyli
nastawionych na szybkie relacje. Mistrzunio szybkości na „dzień dobry” zadał
pytanie „To idziemy do mnie czy do ciebie?”, a ja postanowiłam nie marnować
jego czasu i powiedziałam „Ja do siebie, ty do siebie”. I pewnie te
doświadczenia sprawiają, że patrzę na nią jako na brutalny obraz świata
podkreślający to, że szybkie spotkania do niczego nie prowadzą. Aby zbudować z
kimś coś trwałego trzeba czasu, poznawania, cierpliwości, kompromisów po obu
stronach, budowania relacji i otwartości na związek. Ale czy ludzie nastawieni
na proste instrukcje, łatwość składania (zawierania znajomości), krótką
przydatność (jednorazowe relacje) są na to gotowi? Czy w ich wygodnym świecie
jest miejsce na drugą osobę? Ile są w stanie zrobić dla poczucia bycia potrzebnymi?
I czy w ogóle to poczucie jest im potrzebne?
W książce Piotra C. mamy zderzenie dwóch światów: patriarchalnego spojrzenia na
mężczyznę, który jest przekonany, że wszystko mu się należy i musi być takie
jak on sobie życzy, a z drugiej strony kobiet, które chcą wolności, ale
jednocześnie pragną bliskości, dla której są gotowe poświęcić wiele. Jedni i
drudzy gubią się w nowych realiach, stają się rodzicami, którzy nie mają czasu
dla własnych dzieci i przez to te muszą szukać bliskości gdzieś w sieci.
Jest to powieść napisana językiem mizogina, korzystającego z wychowania młodego
pokolenia kobiet na czasopismach typu „Cosmo” czy „Bravo”: wiedzących, że muszą
sprawiać przyjemność, aby doświadczyć bliskości. Zauważa, że nie jest to
wychowanie inne niż z czasów jego rodziców i dziadków, kiedy płeć piękna w
czasopismach dla gospodyń mogła znaleźć porady o zadbaniu o wygląd i tworzeniu
dobrej atmosfery w domu. Jego spojrzenie uświadamia nam, że nic się nie
zmieniło. Pod innym płaszczykiem nadal uczy się kobiety jak mają sprostać
oczekiwania mężczyzn. Powstaje pytanie: czy my na pewno chcemy być tak
postrzegane? Czy chcemy by tacy Czarni byli siłą napędową naszych działań? Na
to każda z nas musi sobie sama odpowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz