Etykiety

piątek, 2 sierpnia 2019

Wakacyjne wspomnienia Agaty Suchockiej

Miałam dwanaście lat, gdy kupiłam pierwszą gitarę za kieszonkowe. Kosztowała pięćset dwa tysiące złotych, miała rozmiar trzy czwarte, bo i ja byłam wówczas jeszcze dość filigranową dziewczynką.
Druga gitara była większa, dostosowana do mojego już dorosłego, piętnastoletniego rozmiaru. Wówczas tak właśnie mi się wydawało, że jestem już dorosła i mogę zadawać się ze studentami, że mogę siedzieć z nimi przy ognisku i nieudolnie imitować piosenki, które grali.
Studenci łaskawie na to pozwalali, zajęci swoimi studenckimi sprawami, czyli obściskiwaniem się w parach i piciem tanich alkoholi, popalaniem papierosów i snuciem planów podboju świata. Takie to były czasy, że młodzi ludzie wierzyli w to, iż zdołają coś zmienić, coś osiągnąć. Czasy przed internetem, przed facebookiem, przed smartfonami i filtrami na instagramie. Przy tych ogniskach się rozmawiało, przy tych ogniskach się żartowało.
Przy tych ogniskach grało się na gitarach i śpiewało studenckie piosenki, tworzyło te piosenki, do naiwnych, rymowanych tekstów autorskich (o piciu piwa i tęsknocie za nienazwanym) bądź wierszy Leśmiana.
Wśród tych studentów, wśród tych bardów, śpiewających do ognia i do gwiazd, był Heniek. Tak na niego wołali, choć na imię miał zupełnie inaczej. Ekscentryczny student AWF-u, o ciele wyrzeźbionym ruchem i dziwacznie kontrastującymi z nim grubymi okularami. O chropawym głosie i chropawej duszy. Miał czerwoną gitarę Hohner, z trójkątnym otworem rezonansowym i pudłem z kompozytu, elektroakustyczną. Wyglądała jak dar z kosmosu, od jakiejś lepszej cywilizacji. Heniek wierzył, że z tą gitarą podbije sceny. Zaczynał od małych scenek, lokalnych, wakacyjnych, przewodząc Nieformalnej Grupie Studenckiej Zakaz Wyprzedzania. Wykonywali covery EKT Gdynia, Wolnej Grupy Bukowiny i własny kiełkujący repertuar złożony z piosenek o piciu piwa, graniu na strunach czasu i wietrze zaplątanym między szybami, blasku księżyca i dziewczynach bez makijażu. Takie to były czasy: czasy chłopaków wrażliwych, marzących o tym, by być twórcami, by wzruszać, by chwytać za serca
Heniek przyjeżdżał z ekipą nad te ogniska, nad to jezioro, przez kilka sezonów. Ludzie wokół niego się zmieniali, niektórzy trwali po kilka lat, niektórzy znikali, ale to jego zapamiętałam najwyraźniej. To była platoniczna miłość, miłość fanki do idola, miłość uczennicy do mistrza. Siedzieliśmy do późnej nocy przy tych ogniskach, wśród rozgadanych, roześmianych ludzi popijających tanie alkohole i popalających papierosy: on – poważny student, lider kapeli, i ja – licealistka we flanelowej koszuli. Chodziłam za nim jak cień z zeszytem w kratkę i długopisem, w którym zapisywałam dyktowane teksy piosenek. O piwie. O gwiazdach. O morzu. Wiersze Leśmiana.
Po kilku latach oni po prostu zniknęli. Przestali pojawiać się w miejscu, w którym ja latem pojawiałam się zawsze, w którym spędzam wakacje do tej pory. Pewnie po prostu skończyli studia, rozjechali się po świecie, założyli rodziny. Przestali marzyć. Został mi zeszyt z koślawymi zapiskami, głowa pełna piosenek, jakaś kaseta z imprezą nagraną ukrytym w kieszeni, topornym dyktafonem. Przyjeżdżałam nad to jezioro rok za rokiem, śpiewałam przy tych ogniskach piosenki, których się od niego nauczyłam. Mijały lata. Mijały dekady. A ja wciąż śpiewałam do ognia, tak, jak nauczył mnie tego Heniek.
Spotkaliśmy się gdzieś w międzyczasie, między wierszami, między naszymi życiami, na rozstajach. Zagrałam z moim ówczesnym zespołem jako support przed uznanym już lokalnie Zakazem Wyprzedzania. Oni przyjechali na koncert charytatywny, gdy zbierałam pieniądze na rehabilitację znajomych sportowców, którzy ulegli wypadkowi. To są jednak mgliste wspomnienia, niewyraźne, niezręczne.
Zgubiłam jedyną płytę, którą wydali.
A potem nastały czasy internetu. Czasy facebooka.
I odnaleźliśmy się, zupełnie przez przypadek.
Wymieniliśmy kilka wirtualnych zdań, znów niezręcznie, nieporadnie, niezobowiązująco.
Ale ja pamiętałam o Heńku, bo to właśnie on w dużym stopniu ukształtował moją muzyczną wrażliwość, nieświadomie położył kamień węgielny pod to, co zbudowałam przez kolejne lata. Dekady. Przez kolejne ćwierćwiecze.
Kilka tygodni temu Zakaz Wyprzedzania wrócił nad to jezioro, nad to ognisko. Zagrali kameralny koncert w miejscu, w którym to wszystko się zaczęło. Było dużo radości, mnóstwo pozytywnej energii. Na widowni ludzie, którzy tak jak ja ich pamiętali, którzy widzieli, gdzie i jak to wszystko się zaczęło. Były sentymenty, był tani alkohol i papierosy przy ogniu. Były gitary. I jakieś smutne, melancholijne przeświadczenie, że czas nie ma litości, że niektóre wspomnienia – choć piękne – bolą. Mnie to spotkanie zabolało, a mimo to wskoczyłam na scenę, śpiewałam z nimi, a ludzie klaskali w ręce i szaleli razem z nami.
Nie jestem już młoda. Nie jestem licealistką.
Gitara, na której wówczas grałam, rozpadła się.
Już nigdy nie będzie takiego lata. Już nigdy nie usiądziemy razem nad tym jeziorem, przy tym ognisku.
Najprawdopodobniej nigdy już się nie spotkamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz