Wmawiam sobie, że mogę cokolwiek planować. Nie mogę.
Życie to pasmo niespodzianek. Zwłaszcza z dzieckiem. Zawsze, kiedy angażuję się w duże projekty nagle
coś się dzieje. Zwykle były to nasze zapchane zatoki z powodu wiosennego pylenia
czy inne atrakcje wokół bakterii i wirusów przyniesionych z placów zabaw oraz
przedszkola. Byłam wtedy jedną z niewielu osób, które akurat w danej chwili
miały taki problem, więc na swojej drodze zebrałam całe masy obrażania się o „niedopełnienie
terminu”, chociaż zawsze uprzedzam, że dziecko u mnie jest na pierwszym miejscu
i mogą być nawet miesięczne osunięcia. Tym razem jestem w innej sytuacji:
wszyscy są w jakimś stopniu oderwani od codzienności. Większość pracuje zdalnie
z dziećmi z domu i wykonując różnorodne obowiązki jest mi raźniej, a
jednocześnie wolałabym, aby tego zamieszania nie było, aby wirus nie istniał,
aby nasza codzienność toczyła się spokojnie od poniedziałku do piątku i
intensywnie w weekendy. Obecnie toczy się wyłącznie intensywnie. W czas wolny
od przedszkola weszłyśmy dość ostro, bo w ciągu pierwszych dwóch dni Ola miała
jakieś sześć ataków padaczki. Skończyło się jej krzykiem, moimi łzami i myślami
„dlaczego akurat ona?”. To minęło. Piękna pogoda pozwalająca na spacery do
lasu, utrzymujący się poziom ciśnienia sprawia, że jest nam łatwiej i nie ma
ataków. To sprawiło, że doszłam do wniosku, że fajnie nam razem i jakoś ten
czas trzeba twórczo wykorzystać. Każdego dnia opowiadam Oli, co będziemy robiły
następnego. I wiecie, co? Plany szlag trafia. I to nie z mojego powodu. Ola ma
po prostu inne spojrzenie na swój wolny czas. Nie znaczy, że gorsze. Stwierdziła,
że musi sporo książek przeczytać (wybrała chyba ze setkę i jeśli mamy je wszystkie
przeczytać to rok wolnego nam potrzebny). Ja też mam swoje plany czytelnicze... Moje jednak nie są takie priorytetowe jak jej. Do tego chce malować, kleić,
spacerować. Niekoniecznie w takiej kolejności, w jakiej chcę ja, bo ja
poszłabym z nią rano, kiedy w lesie jeszcze nikogo nie ma i jest cisza i
spokój. Przynajmniej mi się tak wydawało, że tak musi być. Dziś zweryfikowałam
owo „wydawanie się”, bo okazało się, że rano to w lesie ludzie jeżdżą quadami...
Do lasu poszłyśmy o siódmej. Dotarłyśmy do pierwszych
stolików, po czym Ola pokazała, że chce do domu. Wizytę w lesie uznała za
zaliczoną, mamy plan odbębniony. Na pytanie, czy zamierza malować przyspieszyła
tak bardzo, że musiałam za nią przez większość drogi biec. Malowała kilka
godzin, wybrudziła przestrzeń niesamowicie, a ja w myślach dziękowałam sobie, że
przeniosłam jej pracownię do łazienki. Tuż przy wannie. Jedyne, co miałam po
tej twórczości do wysprzątania to łazienka. Wcześniej był cały dom…
Ola wyciszona malowaniem już nie domagała się klejenia
i rysowania. Limit dziennej twórczości został zużyty. Za to wróciłyśmy do nauki
migania, angielskiego, hiszpańskiego, czytania o hormonach. Wypoczęte
ruszyłyśmy do lasu. Pogoda dziś sprzyjała długim spacerom, ale ja dopiero w połowie
drogi skontrolowałam godzinę i okazało się, że trzeba wracać, ponieważ nie
wzięłam ze sobą lekarstw, które muszą być brane o określonych godzinach. A
szkoda, bo mogłyśmy wrócić trzy godziny później.
Widzę na portalach społecznościowych, że ludzie
chwalą się porządkami, jakie mogli w czasie wolnym od pracy zrobić. Też
sprzątam. A raczej sprzątamy, bo Ola dzielnie mi pomaga. U nas jednak to
sprzątanie nie przynosi efektów. Jest jak codzienne sprzątanie łazienki po
malowaniu przez Olę obrazów: trzeba umyć całą, a następnego dnia zrobić to
samo. Jedno na pewno nam się udało: wspólnie pomyłyśmy okna. Poszły na to dwa płyny
do mycia okien na okno i szklane drzwi, ale za to jakie angażujące ręce zajęcie.
Pucowanie trwało ponad godzinę. Ola naprawdę jest precyzyjna w takich
zajęciach. Wręcz zaciekle precyzyjna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz