Kocham morze! W poprzednim wcieleniu musiałam
być rybą (zodiakalną jestem od urodzenia!). Każdego roku, niegdyś z dziećmi,
obecnie w nieco zmienionym składzie, w różnych porach roku, muszę startować na
północ, gdzie wiatr nie tylko osusza łzy, a nigdy nie milknący szum daje moc na
wszystkie dni. I ten piasek, wytrzepywany z walizki, po powrocie, zbierany ze
czcią jak najdroższy skarb... Muszelki, kamienie, szkiełka oszlifowane przez
pracowite, niezmordowane, cudowne perpetuum mobile. Mam już kontener morskich
pamiątek, ale nie powiem dość, dopóki starczy sił, by przemierzać plaże
wczesnym rankiem, kiedy prócz mnie chodzą tylko zakonnice (nie znam
piękniejszej świątyni, tam naprawdę czuć ducha, który jest silniejszy od
materii!), kapłani kultu rzeźbionego ciała i tai chi, właściciele psów, które
powinny się wybiegać, i ... wariaci. Niebo nad pustą plażą jest piękniejsze od
Kaplicy Sykstyńskiej! I, gdy zaczyna złazić się tłuszcza, smarująca cielska balsamami,
poczerniałe na żużel kobiety oglądają się ze wszystkich stron otrzepując piasek
z ud i ramion, bo wciąż im mało opalenizny, a mężczyźni prezentują z dumą swoje
piwne mięśnie, zaś chmary dzieciaków wchodzą do wody z piskiem przeskakując
mniejsze fale, ja jedna idę pod prąd tej procesji, schodząc z plaży, by zjeść
śniadanie.
Któregoś lata w Stilo założyłam się z moimi
synami, że samotnie przejdę las na wydmach nocą, i na dowód tego wyczynu zrobię
kilka zdjęć morza. Odległość była spora! Dobre pół godziny marszu. Dla kurażu
wzięłam piwo do plecaka. Ku plaży szło mi się całkiem nieźle, nuciłam sobie pod
nosem „W życiu piękne są tylko chwile” Dżemu, bo byłam przekonana, że właśnie
takich momentów doświadczam. Nie, nie miałam ze sobą komórki, tylko aparat
marki Nikon. Niebo było rozgwieżdżone, księżyc prawie w pełni. Pierwsze piwo
wypiłam po drodze, bo miałam przez to lżej na plecach. Tak, zabrałam na dwie
nogi, dla zachowania balansu! Kiedy w oddali dostrzegłam nieco tylko jaśniejszy
fragment horyzontu, między grafitowymi koronami drzew z obu stron, ucieszyłam
się, że już mam niedaleko. Raźnym krokiem, brnąc w piasku, i uważając w
półmroku by nie potykać się, co chwilę o wystające na ścieżce korzenie,
ostatnią prostą ku plaży pokonałam z entuzjazmem, którego nie da się opisać.
Byłam dumna z siebie! Aż przysiadłam z wrażenia. Plaża była szeroka, zupełnie
pusta, a niebo wydawało się granatowe, podczas gdy morze zastałam smolisto-czarne i w ogóle pozbawione fal. Noc
się trafiła ciepła, ale nikt sobie nie zdaje sprawy jak może być ciemno w takim
miejscu, jeśli na księżyc najdzie chmura... Po otwarciu drugiej butelki z piwem
celebrowałam trochę swój ekstremalny pomysł i jego realizację. A potem wstałam
z piasku, by zbliżyć się do brzegu i wykonać kilka zdjęć. Miałam na nogach
adidasy, więc zdjęłam je szybko, by wejść do wody. Ale... coś mnie
wstrzymywało. Jakbym miała przed sobą szybę, przeszkodę nie do pokonania. Moje
ukochane morze było zupełnie ciche, nie było w ogóle wiatru, a ja nie mogłam
zanurzyć stóp we wodzie! Poczułam dreszcz. Zrobiło mi się zimno. Trudno było
ustawić parametry do zdjęć, bo ciemność na podglądzie wydawała się
nieprzenikniona. Strzeliłam kilka fot, na chybił trafił, nie przekraczając
irracjonalnej granicy, między mną a płytką wodą. Od brzegu dzieliło mnie około
metra. Potem jeszcze raz usiadłam, i pomyślałam ze zgrozą, że czeka mnie powrót
przez las, a jak stąd wejdę między drzewa, bez latarki, to chyba nie trafię z
powrotem do pola kempingowego i przyjdzie mi noc spędzić pod drzewem, w kucki,
obgryzając ze strachu paznokcie.
Teraz wydaje się to nieprawdopodobne, iść
gdziekolwiek bez telefonu. Przecież wystarczyło zadzwonić po pomoc, ktoś by
nadszedł i dotrzymał mi towarzystwa, prawda? Piwo się skończyło, pęcherz zaczął
dopominać się swoich praw, a myśl o tym, by się załatwić w lesie budziła grozę.
Przyszło mi do głowy, by poczekać na lepsze światło, bo księżyc kiedyś wyjdzie
zza chmur to wtedy wrócę. Usiadłam pod wydmą, która wyglądała mało sympatycznie
niczym Buka z książki o Muminkach. Morze było asfaltowym monolitem. Nawet
piasek wydawał się szarozielony. Modliłam się o blask księżyca. Do jasnej!
Gdzie się podział ten dziad z okrągłą gębą? I dlaczego nie ma w ogóle gwiazd?
Nie wiem, ile czasu tak siedziałam na piasku, zawiązałam sznurowadła przy
butach, zanuciłam niemrawo „Niebo to dobre miejsce dla naiwnych”
Skubikowskiego. W końcu zrobiło się nieco jaśniej; czyżby na skutek moich
pobożnych życzeń oczy przyzwyczaiły się do mroku, czy jednak chmury nieco się
po niebie rozwlekły? Podjęłam decyzję, by wracać. Wstałam, otrzepałam spodnie z
piasku. Krok za krokiem, niechętnie weszłam w las. I tu dopadły mnie szepty,
które omal nie uniosły mi włosów na głowie. A zaraz po chwili śmiech, chłopaka
z mutacją:
- Mamo, szacun! Cały czas szliśmy
za tobą, mogłaś wołać, ale dałaś radę! – powiedział Grześ. A Kuba włączył
komórkę, i popłynęły jakieś chropowate bluzgi Eminema.
Odetchnęłam z ulgą. Trzymałam
w plecaku dwie puste butelki. Widzieli?
Wracaliśmy, śpiewając na całe
gardło. To nic, że księżyc wzeszedł i z boku rzucał długie cienie, które
wyglądały jak rząd ponurych widm na ścieżce.
W przyczepie miałam laptopa. Zdjęłam
foty. Na każdej z nich było to samo. Ciemna ściana, a nad powierzchnią
atramentowej toni mnóstwo przejrzystych i mleczno- mglistych kul, jak inwazja
mydlanych baniek. Orby! Dusze poległych na morzu. Nie życzyły sobie mojego
towarzystwa.
Dziękuję <3
OdpowiedzUsuń