Kiedy wspominam czasy mojego dzieciństwa, widzę
wszystko w różowych kolorach. Nie znaczy to, że było idealnie, bo przecież nic
w życiu idealne nie jest, ale na pewno był to okres przepełniony miłością.
Miałam wspaniałych rodziców, kochających mnie i siebie nawzajem. Czy czegoś
więcej dziecku do szczęścia potrzeba?
Wakacje spędzaliśmy zazwyczaj pod namiotem. Nie
wiem, czy rodzice taką formę spędzania urlopu lubili, czy też czynili to ze
względów oszczędnościowych, ale ja byłam z tego powodu niezmiernie szczęśliwa.
Od rana do nocy ganiałam na świeżym powietrzu, czasami nawet brakowało mi czasu
na zjedzenie posiłku. Bo kto by się wtedy przejmował takimi przyziemnymi
sprawami. Dopiero kiedy ssanie w żołądku stawało się dokuczliwe, przybiegałam
do mamy po coś do zjedzenia na szybko, najlepiej żeby to była pajda chleba z
wiejskim masłem, posypana cukrem. Och to był smak! Chrupiąca skórka, gruba
warstwa masła i ten chrzęszczący między zębami cukier…!
Celem naszych wyjazdów najczęściej były Mazury,
rzadziej Bałtyk, a już rarytasem były wyjazdy do Bułgarii, gdzie całymi dniami
mogłam taplać się w ciepłym morzu. Zwiedzaniem nie byłam wówczas
zainteresowana, to przyszło dopiero później. Pamiętam smak bułgarskich
kebabczy, w Chorwacji istniejących pod nazwą cevapcici, grillowanych kiełbasek
z mielonego mięsa. Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że swój
charakterystyczny smak zawdzięczają przyprawie o nazwie kumin, czyli kmin
rzymski (nie mylić z kminkiem). Dopiero niedawno wprowadziłam ją do mojej
kuchni, mogłabym ją sypać do wszystkiego (no, może oprócz mleka), ale
powstrzymuję się…
Pamiętam pęta kiełbasy myśliwskiej ( zdobytej
przez moją mamę po znajomości, jej tylko wiadomymi drogami), które w specjalnie
uszytej na tę okoliczność siatce zawieszonej u wejścia do namiotu, suszyły się
w bułgarskim słońcu, a tłuszczyk z niej kapał sobie małymi kropelkami powolutku
na ziemię. To nic, że pod koniec naszego pobytu to, co z niej zostało było tak
twarde, że można by tym wybijać szyby. Pokrojone na małą kostkę, dodane do
żurku „Winiary” ugotowanego z paczki, smakowało niczym najbardziej wyszukane
danie.
Czy moje wakacje w dzieciństwie kojarzą mi się
tylko ze smakami? Cóż… zawsze byłam łasuchem. Jednak nie tylko. Pamiętam
dziecięce przyjaźnie, zawierane zazwyczaj z dzieciakami z krajów demoludu. To
nic, że nie rozumieliśmy się. DZIECI TEGO NIE POTRZEBUJĄ. W każdej chwili można
było posłużyć się językiem migowym, znanym tylko nam. A zabawa za każdym razem
była przednia. Pomijam zabawy ruchowe, jak gra w piłkę, czy badmintona. Ale
były też inne tajemnicze zajęcia, jak choćby tworzenie „widoczków”- czyli
kopanie dołków w ziemi, układanie w nich kwiatowych kompozycji, przykrywanie
kawałkiem szkła i na koniec przysypywanie warstwą ziemi. Najlepszym momentem było później odgarnianie tej ziemi,
aby pokazać innym dzieciakom swoje fantastyczne dzieło. Nie mogłam tylko
zrozumieć, że po kilku dniach moje widoczki stawały się szarobure i zupełnie
traciły swój urok. W takich momentach po prostu tworzyło się nowe.
A inne zabawy? Berek, chowany, hula- hop
(którego nie nauczyłam się kręcić do dzisiaj), ciuciubabka. Czy do tego
potrzeba słów? Czy potrzebna jest znajomość języków obcych? Dzieciaki radziły
sobie zawsze i kiedy obserwuję współczesne dzieci widzę, że nic się w tej
kwestii nie zmieniło.
Trudno było się jednak później z tak
wspaniałymi przyjaciółmi rozstać. Ale za
rok były kolejne wakacje. I czekały na mnie kolejne znajomości, kolejne
przygody… Smaki?! Też!
Zapraszam na stronę pisarki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz