Agnieszka Korol
ZAMCZYSKO
Rozdział 1
Mury zamczyska
Zamczysko trwało w
swoich zaklętych murach, złożonych z nieociosanych głazów i wielkich cegieł.
Stało ono na górze niedostępnej, obrośniętej lasem i cierniem. Do zamczyska
onego wiodła tylko jedna kręta i wąska droga, pokryta szorstkim kamieniem.
Tylko nieliczni ją znali
Wierzchołek
góry obrósł zamkiem tak mocno, że nie odróżniłbyś jego tkanki od podłoża.
Twierdza wyrastała przez wieki. Nigdy nie zdobyta, rosła w mury i wieże, coraz
bardziej roztyta, coraz wyższa i coraz śmielsza. Dokładny plan zamku był nikomu
nie znany. Dołem szły kazamaty – lochy nieprzebyte, w których zapomniani
więźniowie byli pilnowani przez zapomnianych na powierzchni strażników i
torturowani przez katów. Ci ostatni robili, co do nich należało, ba –
prześcigali się, który wyrobi wyższą normę, kto sprawi większa torturę.
Nieco
wyżej mieszkała służba, nad nimi zaś dwór złożony z króla, jego potomków i
wielmożów, mieszkających tu na stałe lub na jakiś czas.
W
zamku mieszkało również wojsko, którego zadaniem była obrona zamku i króla. Na
jego czele stał rycerz Niegoda, pierwszy do bitki i do wypitki. Póki co,
pozostawało mu tylko to drugie, gdyż żaden śmiałek nie ważył się nigdy
spróbować uderzyć na tę twierdzę.
W
ogromnym zamku zamieszkiwali również wszelkiej maści wróżbici, czarodzieje,
szewcy, krawcy, czyściciele, urzędnicy, masarze, kucharze i wielu, wielu
innych. W przepastnych korytarzach wijących się w labiryncie, schodach krętych
i prostych, wieżach, wieżyczkach, przejściach tajemnych, częściej jednak
spotkać można było szczura niźli człowieka. Każdy przypisany do swej roli,
trzymał się tego zajadle i starał się nie wyściubiać nosa ze swoich komnat i
nor, wszędzie bowiem czyhali rozbójnicy, którzy pod osłoną cieni, którymi
zapełniony był zamek, ograbiali, a czasem nawet zabijali nieostrożnych
włóczęgów. Innym niebezpieczeństwem była możliwość zagubienia się w nieznanych
sobie rejonach zamczyska. Nikt nie znał całego zamku, gdyż ciągle coś
dobudowywano, a z braku miejsca pogłębiano lochy lub podwyższano wieże.
Niektóre części budowli rozpadały się, na ich miejsce budowano nowe.
Kanclerz koronny
Derka szurał po posadzce drewnianymi chodakami. Ciągnął za sobą płaszcz
dostojny, jak i jego właściciel. Derka twarz miał wielką, pooraną zmarszczkami,
niczym ziemia orna, siwe włosy upięte w kok, owinięty wstęgą Maksmalii, w brodę
i wąsy miał wplecione perły.
Kanclerz
szedł dumny, choć co chwila płaszcz oplątywał mu nogi i Derka przechylał się to
w lewo, to w prawo. Nie patrząc pod nogi, mało nie potknął się o niewysokiego
człowieczka – błazna Bąkajłę.
-
Jak idziesz, niezguło! – wrzasnął Derka.
-
Jak zechcę – odwarknął błazen, który będąc zaufanym króla, nie bał się nikogo,
ani niczego.
-
Każę ci ukręcić łeb – gadał niczym nie zrażony kanclerz. – Cha, cha, a gdzie ty
to też łeb masz. Wszak dosięgasz mi jedynie do brzucha.
Błazen chciał odejść, by nie tracić czasu
na pogaduszki, ale Derka złapał go za kark i potrzasnął z lekka.
-
Ty ciągle wszędzie, gdzie się nie obrócę. Czy ty śledzisz mnie, szukasz winy,
by donieść do króla?
-
Skoro jest wina, jest i kara – mruknął ozięble Bąkajło. – Mnie się raczej
widzi, że to ty panie chodzisz za mną. Nieustannie mam nieprzyjemność wpadać na
pański brzuch.
- I
czemu nie jąkasz się? I czemu kroku nie ustępujesz?
Błazen chciał się wyzwolić z rąk olbrzyma,
spieszno mu było i już klął pod nosem, że na tego typka się nadział, niczym
jaki żółtodziób na dworze króla. Rzekł więc:
-
Patrzaj panie, tam za oknem, co za dziwo.
Kanclerz puścił błazna i skierował się do
wskazanego okna, które to raczej wąską szparą w murze było.
-
Niczego nie widzę – przetarł oczy.
Tymczasem Bąkajło biegł już w swoją
stronę, zły jak osa. Żałował w tym momencie, że jego licha postura
uniemożliwiała mu na rozprawienie się z tym naburmuszonym typkiem. Gdy był
jeszcze dzieckiem, marzył, by zostać rycerzem. Takim prawdziwym, w zbroi po
czubek głowy, a że ze względu na wzrost nim nie został, cierpiał i ciężko mu
się z tym było pogodzić. Jednak nie poddał się losowi. Dzięki nieustępliwości i
pracowitości stał się gibki nad podziw.
Będąc niedużym i zwinnym chyżo przeciskał się przez zamkowe tajemne
przejścia. Znał również najdziksze sztuczki i figle. By zaś utrzymać się na
lukratywnej posadzie królewskiego błazna, musiał trenować nieustannie również
swój dowcip i elokwencję. Jednak w zderzeniu z Derką zawsze czuł się, jakby
napotkał nosorożca. Z nim nie mógł konkurować ani masą ciała, ani nawet sprytem,
który na widok tego wszechwładnego urzędnika, wyciekał z Bąkajły, jak z
podziurawionej beczki.
Derka
tak samo nie znosił błazna, tym bardziej, że poczucie humoru było dla kanclerza
obce. Także miłość i przyjaźń zdawały się dla starego, dworskiego wyjadacza
pustymi, nic nie znaczącymi słowami. Mieszkał od dawna sam i jego umysł
zaprzątały głównie intrygi dworskie i władza, którą kochał najbardziej na
świecie, i której wciąż mu było mało. Wciąż pragnął jej bardziej i bardziej.
Bąkajło był tym, który w jakiś dziwny, trudno uchwytny sposób stał na
przeszkodzie kanclerzowi by zostać wszechwładnym. Mało tego, ten mikry chłopina
drażnił go swoją niewyparzoną gębą, głupimi dowcipami i całkowitą bezkarnością.
„Już ja go dorwę – myślał Derka. – Dorwę go kiedyś i albo zatłukę, albo oddam
katom pod byle pretekstem.” Złość wielka wrzała w nim. Kanclerz poczerwieniał
cały na twarzy, złapał się za serce.
-
Przypalać żywcem będę, te oczka biegające to tu, to tam – wydłubię, flaki
wypruję – szeptał do siebie Derka. Słowa te przyniosły mu ulgę i od razu poczuł
się lepiej.
Król z zamkniętymi
oczami leżał w wannie z masy perłowej utkanej, w olejku różanym i kozim mleku.
Służka kąpielowa, Zuzanna namydlała go, szorowała, masowała plecy. Była to
młoda, postawna kobieta. Twarz miała spokojną, nie urodziwą, ale piękną. Oczy
miała ciemne, o nieustalonej barwie, nos krogulczy, wyraziste kości policzkowe,
brwi ciemne, krzewiaste, usta z lekka zaciśnięte. Czasami o coś pytała, by król
Euzebiusz XXVII, władca krainy Maksmalii nie zasnął. Był już prawie wiekowym
starcem. Wszystko widział i słyszał jak we mgle, ale koronę wciąż nosił, nawet
w kąpieli. Była ona ciężka, złota, ozdobiona niezliczoną ilością klejnotów,
które bez żadnej koncepcji , niczym gwiazdy na niebie obsiewały ten cenny
przedmiot.
Król
chrapać zaczął, więc Zuzanna przerwała mu sen, mówiąc prosto do ucha władcy:
-
Jeszczem panny nie widziała.
-
Jakiejże panny?
-
No, przecie przyszłej królowej.
-
Jak to królowej?
-
Żona króla, to jak, przecie królowa będzie?
Król zamyślił się.
-
To być może – rzekł.
-
Piękna jest? A mądra?
-
Wszyscy to mówią.
- A
król, jak sądzi?
-
Ja niby?
-
Niby tak.
-
Widziałem, co widziałem, oczy już nie te. Uszy już nie te.
-
Kiedy ślub?
-
Dziś chyba… nie jutro.
-
Już jutro?
-
Czasu mam mało.
- A
po cóż żona? W tym wieku? – bezczelnie spytała służka.
Król nie dosłyszał jednak i znów zasnął,
więc krzyknęła:
- A
po cóż!
-
Zawsze byłem żonaty. Najpierw była Roksana, ale żyła krótko, cóż począć. Potem
zaś Elsena, ale o zdradę została podejrzana i do lochu ją wysłałem.
-
Czy żyje?
- W
lochu ciężko jej było. Żałuję żem ją tam posłał. Zmarło się biedaczce. Kochałem
ją najbardziej…
Euzebiusz przymknął oczy, by przypomnieć
sobie kobietę, której wspomnienie było jednocześnie najsłodszym i
najstraszliwszym. Wyrzucał je z pamięci tyle razy, a ono wracało bezlitośnie.
Nim stracił Elsenę na zawsze, był innym człowiekiem, tym prawdziwym.
Zapominając o niej, mógł oddychać, jeść, po prostu istnieć.
- A
potem?
-
Po niej Ismena. Pamiętasz ją pewnie.
-
Tak, panie.
-
Już parę lat minęło, jak nie żyje.
-
Będzie sześć lat. Syna mi dała Mirakla i córkę Mirę. Mira jest żoną króla
Antylii, a syna mego znasz dobrze.
-
Widziałam go kilka razy.
-
Spokojny nad podziw i cichy. Moim następcą być winien, ale też lat ma wiele, a
ja też życia kończyć jeszcze nie zamierzam, dlatego następca młodszym być musi.
Będzie nim Rondellus, najstarszy wnuk. Onże się najlepiej nadaje.
Zuzanna wzruszyła ramionami. Rondellus
ciągle w pobliżu króla chodził, łasił się i na koronę nieustannie zerkał.
-
Nadaje się? – spytał król służkę łaziebną.
-
Nie mnie wszak sądzić.
-
Gadaj!
-
Jest jeszcze Ateusz i Status.
-
Niedorajdy.
-
Może tak, może nie.
-
Królem winien być ten, kto królem chce zostać, a tylko Rondellus to okazuje. I
on będzie, bo ja tak chcę!
Zuzanna wzniosła oczy do góry. Jakże nie
cierpiała tego Rondellusa! Z całej rodziny królewskiej najbardziej był
nieznośny i przemądrzały. Służbę traktował jak bezmyślne i pozbawione uczuć
przedmioty. Choć nie był agresywnym człowiekiem, ciężko go było lubić. Również
z żoną Zemirą darł nieustanne koty. Zuzannę, choć była zaufaną służką króla
traktował z takąż samą butą, co innych, jedynie wobec dziadka zachowywał pozory
grzeczności, gdyż bardzo liczył na to, że zostanie jego następcą.
Starzec wstał,
przy silnym wsparciu Zuzanny i sługi Jaksy. Wytarli go starannie i przywdziali
mu szaty. Król, który na starość skurczył się i schudł mocno, w przepastnych
szatach wyglądał niczym królik w kapuście.
-
Gdzie kanclerz? – spytał prawie bezzębnymi ustami.
-
Już idzie, panie – rzekł Jaksa.
Jaksa był słusznej postury. Cichy, silny i
wierny. Od lat służył Euzebiuszowi. Ochraniał i wspomagał fizycznie
niedomagającego już mocno staruszka. Był na każde zawołanie króla. W cichości
ducha pragnął, by król żył jeszcze bardzo długo, by mógł przy nim dokonać
swoich lat. Jaksa był niczym pies wierny a posłuszny. Wiedział jednak, że czas
jego pana jest już policzony, a najbliższy ślub króla z nieznaną tak naprawdę
nikomu dziewoją, napełniał go niepokojem, czy aby nie zostanie przez nią
usunięty ze swojej wieloletniej służby. Nie tylko on. Wielu martwiło się, co
stanie się z całą monarchią, gdy stary król ożeni się z tą młodą kobietą, a
opowiadano sobie o niej wszelakie historie: A to, że piękna, a zła; a to znów,
że głupia jak but z lewej nogi. Najgorzej, jak mówili, że i zła i głupia. Tego
bano się najbardziej.
Do
komnaty plącząc się w zwojach materii wtoczył się Derka. Z przepastnej kieszeni
swoich szat wyciągnął jakiś pergamin i położył go na stole przed Euzebiuszem.
-
Wszystkom spisał, jak się należy, i tak jak rzekłeś, najjaśniejszy panie, po
twojej śmierci, która oby nie nastąpiła nigdy, królem obwołany będzie
Rondellus, wnuk twój najstarszy.
Kanclerz zamoczył pióro w kałamarzu i
wręczył je królowi.
-
Wystarczy podpisać, ja zaś pieczęć przyłożę.
Król udał, że pismo czyta, aczkolwiek
żadnej litery nie dojrzał i ostatecznie
podpis swój, trzęsącą się dłonią wykreślił. Zuzanna nieopodal przechodziła z
miską mydlin. Mydło spadło jej na podłogę, poślizgnęła się na nim i
przewróciła. Zawartość miski spłynęła na pergamin Cały zapis, a szczególnie
podpis króla, uległ rozmyciu.
-
Och, błagam o wybaczenie! – zawołała Zuzanna.
Król nic nie rzekł, tylko podrapał się w
głowę.
-
Trudno – westchnął – przygotuj drugie, takie samo pismo.
Kanclerz skłonił się i wyszedł.
-
Co też panienka narobiła – zwrócił się Jaksa do służki.
-
Każdemu zdarzyć się może – mruknął król. – Pilnuj lepiej swojej roboty.
- A
jakże, pilnuję.
Przygotowania
do ślubu szły pełną parą. Smyrna leżała na łożu pokrytym puchowymi poduszkami i
kołdrami, przyobleczonymi w jedwabie. Pościel haftowana była w najdziksze
zwierzęta, syreny i orchidee. Nad łożem pysznił się ogromny baldachim.
Hrabianka ubrana była w strój nocny pełen falbanek i koronek. Na głowie zaś
miała czepiec, który przypominał białą, rozkwitniętą różę. Wydawała się
spokojna, a nawet znudzona, ale zwykle trudno było ustalić, o czym tak naprawdę
myśli w danej chwili, gdyż twarz miała najczęściej nieruchomą, Nawet w
momentach kiedy wściekała się na służbę. Tymczasem w jej głowie kłębił się
natłok myśli, obaw i nadziei. Już jutro miała być władczynią olbrzymiego
królestwa, którego słusznie obawiały się wszystkie graniczące z nim kraje.
Mogło się ono także w każdej chwili rozpaść na wiele małych kawałków.
Wystarczyło, że król by zaniemógł – ileż wznieciło by to niepokojów, ile
rokoszy, może nawet najazdów sąsiednich państw, które pragnęły na powrót
odebrać ziemie zabrane im podstępem i orężem przez Euzebiusza XXVII, a może
nawet jego poprzedników?
Teraz
w jej rękach – Smyrny – będzie leżał los całego imperium, kiedy tylko zostanie
koronowana, w razie choroby męża będzie mogła przejąć jego władzę. Wszystko
szło tak, jak sobie wymarzyła, wspólnie z rodzicami omotała króla. Nie
spodziewała się nawet, że tak szybko się uda – pięć miesięcy. W tym czasie
starała się nie zwracać na siebie nadmiernej uwagi reszty dworu. Nosiła się
wtedy skromnie i starała się być ciągle blisko króla. Z nabożnym skupieniem wysłuchiwała
jego słów, nawet tych najgłupszych. Często mrugała oczami, trzepocząc niewinnie
długimi rzęsami. Wyrażała częsty, ale cichy – tak, by tego inni nie słyszeli –
zachwyt czcigodnym królem. Prędko wkradła się w jego łaski. Nawet Derka jeszcze
dwa miesiące temu niczego nie przeczuwał. I stało się. Król, jakby tknięty
czarodziejską różdżką odmłodniał, nabrał werwy, jaką posiadał jeszcze jako
siedemdziesięciolatek. Kazał nawet, by wyszykować mu konia do rannej
przejażdżki, ale Smyrna, która przestraszyła się, że starszy pan spadnie z
konia, zdołała go odwieść od tego zamiaru. Pragnęła, by przynajmniej dożył
ślubu.
Mika,
służka siedziała w czarnym kącie pokoju, tak, by nikt nie zwracał na nią uwagi.
Była drobnej budowy ciała. Miała na sobie prostą, związaną rzemieniem w pasie
sukienkę. Bujne, jasne włosy związała w dwa warkocze. Oplotła nimi głowę,
tworząc z nich naturalną koronę. Twarz dziewczyny była blada, rysy drobne.
Bardzo ciemne, błyszczące oczy sprawiały wrażenie jakby należały do innego
człowieka.
-
Chodź tu! – zawołała jej pani.
Mika podeszła do łoża w półukłonie.
-
Słucham.
-
Daj mi wody… albo nie, wina.
Służka nalała wino do czarki i podała
Smyrnie.
-
Świetnie, a teraz zaśpiewaj.
Mika z początku bez przekonania, ale z
każdą chwilą lepiej nuciła ludowa piosenkę o ukochanym. Gdy tak śpiewała, jej
oczy zmieniały barwę z prawie czarnej szarości na granat, by uzyskać
ostatecznie barwę błękitu. Wysoko zarysowane brwi podnosiły się jeszcze wyżej,
a ostry podbródek wydawał się pełniejszy. Śpiewając stawała się piękna. Jej
nabrzmiałe plecy prostowały się, nawet mocno już sfatygowana suknia, którą
miała na sobie wydawała się nabierać kształtu i koloru.
Smyrna
położyła się na wznak i zamknęła oczy. Długo słuchała piosenki, w końcu rzekła:
-
Dosyć! Już koniec z miłością, zostaję królową.
-
Jest pani zmuszona?
-
To tylko chwila, król jest bardzo stary… Słyszysz to? Hrabianka podbiegła do
przeciwległej ściany. Macała cegły, które jedna przy drugiej tworzyły gruby
mur. Nadsłuchiwała. Służka patrzyła na panią obojętnym wzrokiem. Już nie raz
widziała to samo. Uważała, że Smyrna słyszy nieistniejące głosy, tymczasem
hrabianka miała niepospolity słuch. I nie myliła się. Za tym murem siedział
Bąkajło. Znał tajemne przejścia do wielu komnat. Mógł podsłuchiwać, a czasem
nawet podglądać, co się w nich dzieje. A chciał wiedzieć wszystko. Kierowała
nim ciekawość i skłonność do intryg.
-
Jutro mój ślub – rzekła głośno Smyrna. – Król jest już stary, ale to dla mnie
wielki zaszczyt zostać jego żoną. Pokocham go bardziej, niż siebie.
Ponure ściany odbijały jej słowa. Błazen
śmiał się w duchu z naiwności przyszłej królowej. „Mnie – dumał – mnie myśli
oszukać? Największego spryciarza, którego nosiła ta ziemia?” Jednego nie dało
się zaprzeczyć, Smyrna miała znakomity słuch. Bąkajło obiecał sobie, że jeszcze
ciszej będzie przemykał przez tajemne korytarze, szczególnie te, które
przylegały do komnat tej młodej niewiasty. „Kimże jest – dumał – ta pannica?
Kto ją tu przysłał? Może państwo jakieś ościenne? Na czyich usługach jest ona?
Czyli wróg to, czy może tylko zwykła pomyłka losu? Kimkolwiek jest, trzeba
będzie ją poznać, może przypodobać się nie zawadzi?”
Jako
mężczyzna Bąkajło miał małe szanse na zaloty wobec Smyrny, która była bardzo
wysoka. Prędzej mogła go sobie przytroczyć jako maskotkę do paska, albo
potraktować jak kota, psa lub jakie inne, zwinne zwierzątko. Tak czy siak,
błazen pragnął być na usługach tej pani, o ile nie okaże się ona okrutnicą lub
sługą wroga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz