István Kemény, Programy w labiryncie, tł. Miłosz Waligórski, Szczecin, Bezrzecze „Forma”
2017
„Programy w labiryncie” Istvána Keménya wydano
w serii „szesnaście i pół” mającej przybliżyć polskim czytelnikom zagraniczne
poetyki, umożliwić wyjście naprzeciw rodzimym czytelnikom i poszerzenie ich
doświadczeń czytelniczych o nowe przez zderzenie z inna kulturą i jej kodami. To
zawsze bywa niepokojące przez fakt istnienia odmiennych spojrzeń na świat,
odmiennych symboli. Nawet, kiedy z tyłu głowy pobrzmiewa utarte powiedzenie „Polak,
Węgier dwa bratanki (…)”. Jednak już pierwszy utwór uspokaja odbiorcę, pokazuje
mu, że podmiot liryczny i czytelnik mają z sobą wiele wspólnego: „wiem, że
błądzę”. Niepewność pojawiająca się w utworze dodaje nam śmiałości i poczucia,
że nie jesteśmy w tym zagubieniu osamotnieniu. Zwłaszcza w zderzeniu z bardzo
symbolicznym tytułem.
Labirynt – budowla kusząca skrywaną tajemnicą, odstrasza
mnogością korytarzy i czyhającymi w nich pułapkami. Tytuł „Programy w
labiryncie” sugeruje, że mamy tu do czynienia ze skomplikowanymi ciągami
naszpikowanymi przewidzianymi mniej lub bardziej niebezpiecznymi „atrakcjami”.
Sięgające czasów starożytnej Mezopotamii i Egiptu budynki nam kojarzą się z
greckim, w którym postrach siał Minotaur. Motyw bardzo powszechny na wazach,
mozaikach i monetach Hellady. Symbol wiążący się z tajemnicą, jej odkrywaniem,
ludzkimi lękami, rytuałami przejścia, poszukiwania duchowego centrum, dążenia
do samopoznania.
Motyw ten przewija się przez wszystkie utwory
wchodzące do tomiku „Programy w labiryncie”. Mamy w nich świadomy swojego zagubienia
podmiot liryczny pragnący zmierzać ścieżką legendarnego władcy sumeryjskiego,
Gilgamesza, niepokojące widoki truchła, wędrówek posiadających cele, misji do
spełnienia, dróg, które można przebyć tylko w określony sposób, poruszające się
przedmioty, kręte drogi, które giną, kiedy nie są używane, zawiłe ulice miast,
zagubienie w przestrzeni zarówno tej fizycznej, jak i abstrakcyjnej, metafizycznej.
W wierszach Istvána Kemény’ego niepokoją
apokaliptyczne obrazy: leżące truchło, pięciu jeźdźców pojawiających się na
horyzoncie, zwłok zamurowanych w piwnicy, tajemniczych dźwięków, łopoczących
skrzydeł, wyjącego auta, napierającej mgły, palonych ubrań, wiszącej w powietrzu
zarazy i niepewności, czy uda się od niej uwolnić, czterech budynków na
pustyni, a wszystko w myśl zasady „Wszystkie drogi prowadzą do śmierci”. Nim do
niej dotrzemy nasze życie zaskakuje siłę stwórczą tym jak niewiele nam
potrzeba, jak bardzo potrafimy cieszyć się tym, co mamy.
W utworach znajdziemy wiele metafor, czego najlepszy
przykładem jest wiersz „Reisefieber” o zwyczajnym nocnym rozmyślaniu na
balkonie. Za podmiotem lirycznym wychodzą tam wszystkie zaprzątające jego uwagę
w życiu elementy: od firanki, przez biurko, ukochaną i jakiegoś nieznanego
posła. Wszystko to nie pozwala na cieszenie się samotnością i wytchnieniem,
jest natrętne, upycha się w rzędzie na balkonie, a jednocześnie nie jest
drapieżne, przytłaczające tylko subtelne.
Przemijalność, nieuchwytność życia, ciąga
konieczność bycia w drodze pełnej przeciwności bez możliwości powrotu do tego
co znane i bliskie, ale za to naszpikowanej niespodziankami i przypadkowością.
‘(…) ale czy można wszystko
składać na karb przypadku?”.
Na niego nie ma miejsca w życiu, którego cel
jest jeden: śmierć. Bez względu jakimi ścieżkami podążymy, wszystko skończy się
tak samo. Nie potrzebny jest udział w wielkich wydarzeniach, duży dorobek nic
nie zmieni, bo wszyscy kończą tak samo:
„nie kiwnąwszy palcem w bucie,
pójdę w ślady ojca –
lekkomyślnie sobie umrę”.
A nieco dalej o ludzkim życiu przeczytamy:
„Kiedyś bym rozpaczał w takiej sytuacji,
bo jedyna ścieżka stąd prowadzi na dół,
a Bóg raczej zagląda tu rzadko”.
A dzieje się tak, bo wielkie idee umierają, wyuczone
przez kolejne pokolenia hasła dezaktualizują się po zderzeniu z rzeczywistością
i pozostaje tylko niechęć i nienawiść jak w wierszu „List pożegnalny”, w którym
ojczyzna nie jest pojęciem żywym, nawołującym do jednoczenia się, miłości,
wspólnego działania, ale niechęci. Zmieniła się w coś, o czym można powiedzieć:
„Jesteś zła, ślepa i stara –
pogrążona w nienawiści
otępiała obca ciotka –
a miałaś być nieśmiertelna”.
Idee umierają, kończy się ich wartość, kiedy
przeradzają się w wartości degradujące. I o tym właśnie jest tomik poezji Istvána
Keménya (1961) uchodzącego za jednego z najważniejszych węgierskich poetów. Przemijanie
i niedoskonałość podane jest tu czytelnikowi w formie ścierających się
przeciwnych wartości i metafor, będących wynikiem splotu sprzecznych głosów
świadomych autodestrukcyjnym zapędom. Każda wizja jest tu połączeniem
pozytywnych i negatywnych wariantów, co rodzi poczucie niepewności i
nieufności. Takie połączenie sprawia, że stajemy się czytelnikami bardziej
uważnymi na zabiegi retoryczne, podważającymi opowieści aspirujące do statusu
mitycznych, kształtujących bohaterskie postacie, które po odarciu legendarnej
otoczki karleją.
W wierszach Keménya napotkamy bogactwo wydarzeń
historycznych z różnych epok. Rekonstruowani bohaterzy, osadzani w
zaskakujących kontekstach pełnych tajemniczości i nieuniknioności w specyficzny
sposób pomaga budować tożsamość, która w zderzeniu z codziennością sprawia, że
idee rozczarowują. Kolejne utwory są tu jak kolejne korytarze w labiryncie, w
którym dążymy do środka skrywającego skarb. Ten jednak wywołuje rozczarowanie,
bo nie do takiej idei dążył podmiot liryczny.
Wiersze Keménya to osobista opowieść o stosunku
do kultury i szok kulturowy, jaki przeżywamy w codziennym kontakcie z ludźmi.
Giną wówczas wielkie idee, wizje wzniosłych haseł i pozostaje świadomość, że
nic nie jest takie jak nam się wydaje, jakie nam przekazano.
Całość podsumowuje rozmowa tłumacza z poetą o
znaczeniu wierszy, zjawiskach społecznych, zachodzących zmianach, poczuciu
tożsamości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz