Pstrąg
Szliśmy na basen. Po niedzielnym rosole,
wychodziliśmy z domu przeważnie na mecze naszej wspaniałej drużyny piłkarskiej
Włókniarz. I choć do rozpoczęcia meczu zawsze było dużo czasu, to dreszczyk
emocji towarzyszył nam już w drodze na stadion, kiedy szliśmy skrótem przez Oleśkową
łąkę. Ale zdarzało się, że nasza wspaniała drużyna piłkarska Włókniarz, miała
mecz wyjazdowy, więc wtedy chodziliśmy na basen. Tu można było spotkać
wszystkich zagorzałych kibiców piłkarskich osieroconych przez naszych idoli. Tu
rozstrzygała się strategia na wygraną z odległym przeciwnikiem, szacowanie
szansy na wygraną i wyrozumiałość w przypadku niestety niespodziewanej
przegranej. Nawet Sagan zwykle bardzo wymagający od naszych piłkarzy, w tej
wyjątkowej sytuacji w czasie wakacji wykazywał zrozumienie i był gotów darować
naszym pupilom nawet wysokie przegrane.
Dzisiaj szliśmy na basen. Nie towarzyszył nam tym
razem zwykły w drodze na mecz dreszczyk emocji. Basen to było mierne zastępstwo
meczu. Nie szliśmy popływać, bo ja na przykład nie umiałem pływać nigdy, więc
żeby wytłumaczyć dlaczego się nie kąpię zawsze mówiłem, że zapomniałem wziąć
kąpielówek na zmianę, co było wystarczającym usprawiedliwieniem.
Droga na basen to właściwie boczna ścieżka wiodła
między żołnierskimi koszarami, a stromą skarpą, z której można było patrzeć na
poniżej położone baraki, plac apelowy i wieżyczki strażnicze na narożnikach
zadrutowanego terenu. Jeszcze nie tak dawno lokatorzy tych baraków nie mieli
wielkich perspektyw na doczekanie końca wojny. Bowiem w tych zabudowaniach
mieściła się filia niemieckiego obozu koncentracyjnego. Odzyskana niepodległość
wymieniła tylko lokatorów baraków i w obecnie odzyskanych i przemianowanych na
koszary budynkach, przebywali rekruci Ludowego Wojska Polskiego.
W drodze na basen w czasie wakacyjnej laby,
przycupnięci na skarpie, wiele niedzielnych popołudniowych godzin, ciekawi
żołnierskiego życia, obserwowaliśmy jak rekruci spędzają wolny niedzielny czas.
W nielicznych grupach siedzieli na ławkach obok baraków, niektórzy grali w
siatkówkę, a najliczniejsza muzykalna gromada grała i śpiewała jakieś tęskne
miłosne ballady, albo marszowe wojenne pieśni. Grali na harmonii, trąbce i
jakichś nieznanych nam instrumentach, a niektórzy właściwy rytm wybijali
odpowiednio ułożonymi w dłoniach łyżkami. Śpiew na głosy, brzęczenie tych
instrumentów perkusyjnych było dla nas czymś całkowicie nowym. Nie znaliśmy
treści śpiewanych pieśni i nie mogliśmy rozstrzygnąć nierozwiązanej do tej pory
zagadki.
Sagan twierdził, że w tych koszarach mieszkają
żołnierze rosyjscy, bo oni teraz będą nas bronić przed Amerykanami. Natomiast
Kaziu Lasota, mój najlepszy kolega z klasy, wiedział od swego ojca, który jeszcze
niedawno był wojskowym, o czym świadczyła lornetka i czapka rogatywka, że wojsko
w koszarach jest polskie tylko dowódcy to są Rosjanie, bo oni lepiej niż my
potrafią walczyć, przecież wygrali wojnę i pogonili szwabów aż do Berlina. Mnie
nie wolno było nic mówić, bo miałem w domu nakazane żeby nie mieszać się do polityki,
ponieważ mogą być z tego poważne kłopoty. Tak czy siak wybraliśmy się z moim
młodszym bratem Romkiem na niedzielne wakacyjne spotkanie kibiców piłkarskich na
basen.
Przed wejściem na strome zbocze należało przejść przez
wąską prowizoryczną kładkę ułożoną nad wartkim strumieniem. Na środku kładki
wpatrujący się w wartki nurt wody stał żołnierz. Nie było odwrotu. Po
odświętnym mundurze i okrągłej czapce czułem, że to wysokiej rangi oficer.
Mundur był polski, więc upadła koncepcja, że w koszarach dowódcami są Rosjanie.
Widać było, że stoi tam już od dawna, bo na nasz widok żołnierz wykonał gest
zachęcający do wejścia na kładkę, ale jednocześnie przyłożył palec do ust w
geście nakazującym zachowanie ciszy. Ja stałem przy poręczy po prawej stronie
oficera. Kiedy pokazywał w nurt rzeczki spod bluzy wystawała mu odsłonięta
kabura pistoletu. Podniecony żołnierz pokazywał na dno strumienia i widoczne
zwinne pływające ryby. Nie były zbyt duże, ale wyraźnie stanowiły zachętę dla
nietypowego łowcy. Nagle niespodziewanie wyszarpał z kabury pistolet i niewiele
myśląc zaczął strzelać do strumienia. Na dnie pojawiły się obłoczki wznieconego
mułu i spływały pod nasze stopy, porywane nurtem potoku. Strzelał kilka razy,
aż pojawiły się płynące ogłuszone ryby. Byliśmy przerażeni. Pierwszy raz
widziałem z bliska jak strzela się z pistoletu.
- Riba, farel… dawaj ribu. Malcziki priniesite na
biereg ribu…farel.
Szok był wielki, ale i tak rozumieliśmy o co chodzi
temu myśliwemu.
- Ja nie umiem pływać, zresztą nie mam na zmianę
zapasowych kąpielówek – powiedziałem przerażony. Oficer wymachiwał pistoletem i
patrzył jak ogłuszony farel przepływa pod kładką i znika w nurcie strumienia. Nareszcie
rozwiązana została zagadka koszar. Wojsko było polskie, tylko oficerowie w
polskich mundurach mówili po rosyjsku. A farel to po rosyjsku pstrąg.
Jak zwykle krótkie, treściwe i z niespodziewanym zakończeniem. To lubię :-)
OdpowiedzUsuńAle fajnie się czytało...
OdpowiedzUsuńCudnie :)
OdpowiedzUsuń