We wczesnym dzieciństwie uwielbiałam lato, gdyż
oznaczało to wyjazd na wakacje. Kochałam słońce i ciepło przewidując, iż całe
dni będę spędzać na dworze, z nowo poznanymi dziećmi, taplając się głównie w
wodzie. Rodzice wynajmowali jakąś kwaterę pod miastem. Mama wyjeżdżała na
wakacje z moją siostrą i ze mną, czasem dołączały do niej koleżanki ze swoimi
dziećmi. Ojciec odwiedzał nas w niedziele, potem zostawał na dłużej, gdy miał
już urlop. Dorośli opalali się, zwracając uwagę na to, byśmy się nie pozabijali
i nie potopili. Wchodziliśmy na drzewa, bawiliśmy się w chowanego, graliśmy w
dwa ognie. Ja jednak najbardziej lubiłam się kąpać. Nie miało znaczenia, czy w
grę wchodzi rzeka, jezioro, czy zwykła sadzawka na podwórzu, po której pływają
również kaczki. Czysta woda? A kto by na to zwracał uwagę? Dopiero straszenie pijawkami
ostudzało moje zapędy przed spędzaniem całego czasu w wodzie. Mamy
przygotowywały posiłki, korzystając często z pomocy właścicielek kwater…
pamiętam, że jadło się pierogi, mnóstwo warzyw i owoców.
Nic jednak nie
przebijało wypraw na prawdziwe lody z budki. Kochałam takie wakacje. Gorzej
było, gdy zaczęłam chodzić do podstawówki. Pracował już nie tylko ojciec, lecz
mama. Rodzice stwierdzili, że mają krótszy urlop, niż dzieci wakacje, a zostać
sama w domu absolutnie nie mogę. No i zaczęli wysyłać mnie na kolonie, które
znienawidziłam od pierwszej chwili. Panował na nich pruski dryl i brak higieny…
a ja, od dziecka „księżniczka na grochu”, lubiłam mieć przestrzeń tylko dla
siebie, lubiłam towarzystwo tylko wtedy, gdy sama chciałam i nade wszystko rano
i wieczorem lubiłam się porządnie umyć. Kolonie organizowano w szkołach, gdzie
w jednej sali mieściło się ze dwadzieścia łóżek. Byłam w szoku, gdy zobaczyłam
to pierwszy raz. Czarna tablica na ścianie przypominała, że to nie jest
prawdziwa sypialnia. Budzono nas o siódmej na zbiorową gimnastykę. Potem mycie
w umywalce z zimną wodą na korytarzu, brr… ścielenie łóżek pod linijkę… grupowe
ubieranie się… Później następował apel… wciąganie flagi na maszt i jakaś mowa
trwa. Następnie śniadanie… i wszystko robiło się na komendę, pod dyktando
wychowawców. Nie potrafiłam wypoczywać w takich warunkach, siermiężność i
lichota estetyczna przygnębiały mnie okropnie.
Czułam się bardzo nieszczęśliwa,
więc ciągle prosiłam rodziców, aby zabrali mnie do domu. Nigdy tego nie
zrobili, a kiedy nadchodziło kolejne lato – znowu wysyłali mnie na kolonie.
Mama zaprzestała tych praktyk dopiero, gdy pod koniec szkoły podstawowej po
prostu uciekłam z kolonii i wróciłam do domu autostopem. Niestety, jeden miesiąc wakacji miałam
wyrzucony z życiorysu. Drugi był lepszy – przeważnie cała rodzina wyjeżdżała na
wczasy nad Bałtyk. Znowu woda, woda i swoboda… i jakoś zawsze świeciło wtedy
słońce. To było to. Nowi znajomi, wieczorne spacery po molo, jedzenie
„prawdziwych” ryb, pierwsze flirty. Po wakacjach pisało się listy do niedawno
poznanych osób, czekało na odpowiedź i znowu kolejny list…
Nad morze należało najpierw dojechać, co było nie
lada przedsięwzięciem. Po paru nocnych podróżach na korytarzu pociągu, blisko
toalety, mama postawiła veto. I jakoś w każdym roku załatwiała przez znajomą
kuszetki w wagonie sypialnym, co było początkiem letniej przygody.
Potem dorosłam i sama zaczęłam sobie organizować
wakacje. Ale to temat na inne opowiadanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz