Żywioły jednoznacznie kojarzą nam się z tym, co w naturze nieosiągalne, niepoddające się ludzkiemu ujarzmianiu, gwałtowne , potężne i groźne zjawiska determinujące człowieka. W kulturowym rozumieniu są to też zainteresowania, grupy ludzi dążących do określonego celu. Od czasów pradawnych miały one niesamowite znaczenie dla ludzi. W filozofii starożytnej Grecji uchodziły za elementy składowe Wszechświata. Równowaga panująca w nich tworzyła Kosmos. Sposób, w jaki reagują ze sobą miały wyjaśniać przemiany w świecie. W przednaukowych kulturach za ich pomocą objaśniano świat. W książce Andrzeja Turczyńskiego mamy do czynienia z dwoma podejściami to tego słowa: z jednej strony jest to siła natury, której człowiek ulega, a z drugiej porywający wodospad, a czasami tsunami zaintersowań. Pisarz zabiera nas w świat prozatorskich miniatur z jednej strony ocierających się o opowiadania, scenki, nowele, ale są to opowieści eseistyczne, przenoszące czytelnika w zadziwiające zakamarki kultury i filozofii. Lektura wymaga czasu, spokoju i braku pośpiechu. Czytelnicy poszukujący lekkiej i niewymagającej lektury mogą sobie śmiało darować tę publikację, ponieważ autor wymaga od odbiorcy erudycji, obeznania i skupienia. Swoimi tekstami w chodzi jakby w dialog z czytającym, zachęca do myślenia, spierania się w myślach, poszukiwania nowych ścieżek.
W „Żywioły” Turczyńskiego wchodzimy tak jak we wszystkie jego teksty: płynnie,
melodyjnie, ale też wolno z otwarciem na dużą intertekstualność, bo tropów
kulturowych znajdziemy tu wiele. Autor zabiera nas w zadziwiające labirynty swoich
skojarzeń. Przemierzamy świat hermeneutycznego podejścia do otoczenia.
Doświadczenia nie zawsze poddają się tu empirycznemu podejściu, bo zmysły mogą
człowieka zwodzić. Zwłaszcza w obliczu bezkresu żywiołów, czego doświadczają
bohaterzy pierwszych opowieści. Człowiek postawiony naprzeciw świata,
uciekający od skupisk ludzkich prędzej czy później w tym przytłaczającym
kontakcie z naturą skazany jest na szaleństwo. Człowiek może być człowiekiem
tylko w kontakcie z innymi. Kiedy ich brakuje musi tych innych tworzyć w sobie,
być innymi dla siebie, aby nadal móc trwać. Czytelnik musi odnaleźć się w
labiryntach tego, co prawdziwe i co wykreowane przez umysł. Do tego teksty
Andrzeja Turczyńskiego zmuszają do hermeneutycznego poszukiwania wątków
kulturowych, którymi teksty są przesiąknięte. Nawet szkatułkowe opowiadania nie
dadzą czytelnikowi wytchnąć intelektualnie. Pisarz zabiera nas w wędrówkę, w
czasie której wjedziemy w świat niemal jak z powieści Jana Potockiego, Hermana
Hessego, Witolda Gombrowicza, Jana J. Szczepańskiego, Lwa Tołstoja, Fiodora
Dostojewskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Spotkamy tu też Epikura,
Homera, Mozarta, Puszkina, Kafkę, Woolf, Nabokowa, Szestowa i wielu innych.
Kultura często jest tu tym, co zostało wytworzone w kontakcie z bezkresem
natury, czyli dużo tu odwołań do literatury rosyjskiej, ale bez ograniczenia
się tylko do niej. Są tu mary, maski, zesłania, człowiek naprzeciw świata i
swojego umysłu, a z drugiej strony wędrówka po myślach, teoriach, dokonaniach,
przekonaniach, obrazach, w których człowiek zderza się z ogromem i potęgą
świata, przy czym świat nie ogranicza się tylko do natury, ale rozciąga też na
obszar kultury.
Andrzej Turczyński zabiera nas w wędrówkę zarówno w czasie, jak i przestrzeni.
Jego proza jest gęsto utkana z tropów, które podsuwa i sugeruje czytelnikowi,
od którego często zależy uchwycenie ich, dostrzeżenie. Autor zachęca do
intelektualnej zabawy, filozoficznych ćwiczeń wokół odkrywania wszystkiego, co
nas otacza, sposobów naszego istnienia, wpływu sztuki na owo bycie. Na pierwszy
plan wyłania się tu wędrówka zarówno w przestrzeni, jak i czasie oraz kulturze
zakrzywiającej zaburzającej empiryczne poznanie. Żywioły, z którymi człowiek ma
kontakt to nie tylko woda, ogień, powietrze i woda, ale też czas, w którym
jesteśmy osadzeni. To on odpowiada za to, że życie mija. Przy połączeniu z
innymi siłami jest odpowiedzialny za utratę wielu wytworów kultury, ale też
niszczenie człowieka, kształtowanie go, próbowanie, okradanie z rzeczy niezwykłych,
tworzenie tęsknoty za tym, co było i bezpowrotnie zginęło. Pozostaje wzdychanie
za tekstami, rycinami, ale też osobami, które te piękne rzeczy wytworzyły.
Uświadamiamy sobie, że teksty kultury wcale nie czynią z nas nieśmiertelnych,
że zapisanie się w kulturze, zbudowanie pomnika spiżowego z różnych elementów
sztuki nie daje nam gwarancji pamięci, bo żywioły prędzej czy później mogą
wszystko zniszczyć. Turczyński jest niczym odkrywca wykopujący z popiołów to,
co ulotne, staje się kronikarzem śledzącym różnorodne przejawy ludzkiej
egzystencji, która oparta jest na przeżywaniu wrażeń i dzieleniu się nimi z
innymi, wyłuskującym delikatne ślady tego, co minęło. Pisanie jest tu tym, co daje możliwość
zaburzania rytmu czasu, trwania w tym nieubłagalnym żywiole.
„nie chodzi o faktyczny powrót, bo ten raczej już niemożliwy, ale o znaki
pamięci, o to, że im dalej od punktu wyjścia, tym więcej przybywa owych
symbolicznych znaków, tym gęściej od nich na mapie, chociaż się wie, iż
większość z nich jest fałszywa lub wyraża tak skrajnie subiektywne obrazy
przeszłości, że brakuje miejsca na obiektywizm. Czas, nawarstwiając się z roku
na rok, tworzy nie tylko nowe łże-okolice, stapiając je ze starymi i poniekąd,
ale też całkowicie realnie zastępując, lecz również kreśli kontury znużenia”.
„Kiedy jednak czytelnik zmienia się w pisarza (...) wpada w fazę cicer cum
caule, czyli pomieszania z poplątaniem”.
„człowiek uczy się od drugiego człowieka przez całe życie i jeśli kiedykolwiek
odkrywa dla siebie jakąś o nim prawdę, to czy aby nie w chwili śmierci, kiedy
rzeczy ważne i ścinki łączą się w całość – piękną, może nawet cudowną, a przecież
już całkowicie zbędną”.
„Że świat nas nie rozumie, niby to rzecz pospolita i doświadcza jej każdy, kto
bodaj odrobinę się wychyla poza wytyczone przez głupków granice poznania, choć
przecie przykro z tym się godzić i niewygodnie znosić”.
„Teraźniejszość przepada w przeszłość, to fakt niezbity, ale przecież
niezupełnie, coś tam z niej jednak zostaje dla przyszłości”.
„w pewnym sensie to prawda, iż fakt niezapisany znika wraz ze swoją
faktycznością, nawet, jeżeli jego skutki jakoś tam trwają, podobnie jak znika
kamień w wodzie, choć jeszcze czas jakiś rozbiegające się po jej powierzchni
kręgi świadczą, że coś się stało, wydarzyło, zaistniało – ale co? fakt
niepochwycony w porę, przepada i ginie bezpowrotnie; rozwiewa się i znika jak dym,
jak mgła, jak chwila szczęścia, nawet pamięć nie kwapi się, aby zatrzymać go
jako wspomnienie-na-całe-życie, a co dopiero mówić o zachowaniu go dla wnuków,
prawnuków, słowem dla przyszłości”.
„Jednakże nie zapominaj i miej się na baczności: demony nie są synami
ciemności, jak sądzą głupcy, przeciwnie – to synowie jasności i zimnego jak lód
logicznego umysłu; dzieci fakultetów filozofii i teologii; bój się ich z całego
serca twego i całej duszy”.
„A teraz jestem wolny? Nie wiem lub raczej już wiem, iż wolność urojona jest
najgrubszym rodzajem zniewolenia, uciemiężeniem niedającym żadnej szansy
nadziei. Jednakże, czy nie ulegając swoim zwidom i snom, wyobrażeniom i
olśnieniom, wiedzielibyśmy bodaj cokolwiek o wolności?”
„Czyż nie jest tak, że wszystkie nasze wariactwa czynią nam życie znośniejsze i
milsze, a bywa nawet, że szczęśliwe?”
„Od dnia, kiedy to się nurzałem w kosmicznych cudownościach wiem, iż to, co
bierzemy za niezwykłe, niezwykłym czynią tylko niewiedza i wyobraźnia albo
nazbyt bujna i nieposkromiona, albo odwrotnie – uboga i strachliwa”.
„Nie pierwszy to przypadek, gdy pragnienie niezwykłości i piękna pokonuje
rozum; gdy marzenie góruje nad pospolitą realnością wszechrzeczy”.
„Rodzimy się z nadmiaru, w nadmiarze wzrastamy i z nadmiaru giniemy. Nadmiar
jest także przyczyną śmierci tego, co już umarło, rozpraszania się, zanikania
ku przeistoczeniu się w pusty obłok życia wiecznego. Nadmiar to stan
koncentracji do aktu dekoncentracji, przemiany będącej w istocie przejściem
fazowym, czyli zmianą właściwości materii, częstokroć, na wzór przemiany
bogów, utożsamianą z biegiem lub przemianą czasu, choć teoria względności ma to
za głupstwo: w naturze bowiem nie istnieje nic takiego jak czas obiektywny;
mimo że wszystko płynie, czas nie płynie ani się zmienia, ani trwa; nie
jest ani skończony, ani nieskończony, bo faktyczną cechą czasu jest brak czasu
– bezczas. Jednakowoż przy nieistnieniu czasu wszystko inne istnieje w
takim nadmiarze, iż brak nam czasu na poznanie bodajże cząstki tego
wszystkiego, co było, jest i być może będzie. Stąd niewiedza to specyficzny
rodzaj wiedzy, jednakże nie wiedzieć o tym, to triumf głupoty i ciemniactwa.
Swoistą zatem misją pisarstwa jawi się niestrudzone, pracowite wypełnianie
owego naturalnego braku czasu słowami, które w opinii twórców są
najdoskonalszym mechanizmem tworzącym i napędzającym czas, aby biegł i
nieustannie się zmieniał. Oto sedno sprawy, istota i cel sztuki literackiej –
ukazać czas i jego przemiany, nieistniejący w rzeczywistości czas obiektywny
jako rzeczywisty, wyrażając to nie w jakiejś abstrakcyjnej, wysublimowanej i
ascetycznej formie, lecz właśnie jako nadmiar, nadmiar tego wszystkiego, czym
jest, i co ofiarowuje język”.
„Pisanie bowiem unieważnia czas lub jak kto woli uprawomocnia wieczyste
Teraz! (…) Biblioteka to nie tylko zbiór ksiąg, tabliczek glinianych lub
krzemowych, poszytów i zwojów, ale przede wszystkim miejsce przebytu Litery
ukształtowanej zgodnie z jej funkcją i przeznaczeniem, mimo że nie zwie się ono
litterarium, choć zapewne byłoby to zdaniem fanatyków literaturoznawstwa
bardziej 'litteratus'”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz