Nieco
dziwny film kreowany na dokument albo będący filmem dokumentalnym,
czyli takim, w którym reżyser przedstawia wizję świata, w którym się
znalazł. Fabuła nie jest skomplikowana. Ma na celu pokazać, jakimi
idiotami są Koreańczycy. Duńczyk uważający się za inteligentnego wpada
na genialny plan zawiezienia dwóch nierozgarniętych Koreańczyków do
Korei Północnej z kiepskim przedstawieniem. Duńczycy koreańskiego
pochodzenia nigdy nie widzieli kraju swoich przodków, ani też nie znają
języka, którym mówi się w kraju, dzięki czemu unikają wielu
nieprzyjemności.
Akcja
zaczyna się od czytania porad dyktatora na temat dobrego filmu. Reżyser
pozoruje, że próbuje dostosować się do owych rad, przez co jesteśmy
„świadkami” wielu paradoksalnych sytuacji i zachowań. Bohaterowie dziwi w
Korei brak reklam, chorych, dziwne przepisy, zachowania. Ludność wydaje
się być jednym wielkim organizmem, które świętuje, kiedy świętować
wypada.
Dwie
strony próbują nawzajem pokazać małość przeciwnika. Duńczycy pragną
zdemaskować głupotę ludzi żyjących w reżimie, a Koreańczycy ograniczenie
przybyszów, którzy mają pokazać sztukę będącą wielkim gniotem, aby
pokazać, że wszystko, co powstaje w duchu narodu jest wielkie, a to co
poza nim malutkie.
Szczególnie
spodobała mi się sceny, kiedy bohaterowie biorą udział w święcie
narodowym, a następnie pochodzie. Cały film można, by ograniczyć do
kilkunastu minut przed imponującym pochodem (który starszym pokoleniom
może kojarzyć się z komunistycznymi świętami) i uwieńczony sceną
rozbicia mas przez udział niepełnosprawnego bohatera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz