Słońce i Ziemia zgodnie współdziałają w
rodzeniu plonów. A każdej Wielkanocy czy słowiańskich Jarych Godów odbywa się
odwieczne misterium przyrody.
Wojciech Puchalski w swoim artykule
„Wielkanocna woda” takimi słowy spuentował znaczenie tych świąt: „Misterium
zmartwychwstawania po zimie, cyklicznego odradzania życia na wiosnę,
współdziałania tego co żeńskie i męskie. Misterium dające życie, żywność,
zdrowie. A globalne religie oraz lokalne tradycje i legendy zgodnie dostosowywały
się do niego, w zrozumiały dla prostych ludzi sposób tłumacząc złożone, trudne
i nawet obecnie nie do końca rozpoznane przez naukę procesy”.
W moim rodzinnym domu, gdzie babcia
Marysia, mama mojej mamy, matriarchalnie całej rodzinie przewodziła, święta
Wielkanocy były obchodzone bardzo tradycyjnie. Pomimo buntu przeciw narzucaniu
mi religijnej doktryny, ulegałam magii świąt, biorąc udział w wielkanocnych
obrzędach, sięgających zresztą korzeniami pogańskich tradycji. W Niedzielę
Palmową oczywiście szykowało się własne palmy zrobione z witek wierzbowych,
bazi, bukszpanu i suszonych kwiatów, które zawczasu zbieraliśmy na łąkach nad
Widawą. W tygodniu przed wielkanocną niedzielą, zdobywało się wędliny na
świąteczny stół, a było to nie lada wyzwaniem w czasach kartek na żywność.
Babcia jednak wymieniała kartki papierosowe i alkoholowe na mięsne i masłowe,
lub domowym winem „płaciła” za wiktuały ze wsi. Ta świąteczna szynka i wystana
w nocnych kolejkach kiełbasa w sklepie u lokalnego rzeźnika smakowała wręcz
niebiańsko podczas niedzielnego śniadania. Chrzan wykopywano w ogródku i tarło
się na ręcznej tarce wraz z burakami na ćwikłę. Bez niej nie było świąt. I bez
babcinego sernika też nie… Zazwyczaj to ja kręciłam ten sernik w makutrze, bo
era robotów była dopiero w sferze marzeń. A piekło się go w prodiżu –
piekarnika używano całkiem sporadycznie, szczególnie, gdy był on częścią kuchni
węglowej. Pamiętam, że babcia zawsze dodawała dwa lub trzy ziemniaki ugotowane
„na sypko” – wówczas sernik miał niepowtarzalny smak. Nikomu z nas nie udało
się odtworzyć tego babcinego sernika.
W Wielki Piątek malowaliśmy jajka lub
drapaliśmy pisanki igłą. W tym celu gotowaliśmy jajka w łupkach cebuli na
brązowo lub w trawie by uzyskać zielony kolor, zanim nastała era barwników
spożywczych. Całą rodziną siadaliśmy do wydrapywania kwiatów, biedronek i esów
floresów. Najbardziej zapamiętałam pisankę mojego taty, którą zrobił jednego
roku wydrapując Myszkę Miki. Ta pisanka leżała w domowej witrynce kredensu
ładnych 10 lat, zanim w tajemniczy sposób zniknęła.
W Wielką Sobotę to dzieci wyprawiano z
koszyczkiem do poświęcenia, przykrytego białą koronkową serwetką z kordonka.
Dopiero po poświęceniu babcia pozwalała skubnąć co nieco z wędlinowego
asortymentu. Cały zaś koszyk lądował w lodówce by dotrwać do niedzielnego
śniadania. Cukrowych baranków zawsze było kilka, bo to one tuż po święceniu,
znikały w naszych wygłodniałych brzuchach. Babcia też zawsze robiła pasztet. I
w zasadzie, on znikał podczas śniadania pierwszy, nic się nie równało z jego
popularnością wśród biesiadników. Były też bitwy na jajka – stukanie skorupkami
na dobrą wróżbę.
W Niedzielę Wielkanocną cała rodzina
wychodziła na poranną mszę. Do pobliskiego kościoła szło się na piechotę,
pogadując z sąsiadami. Na skróty, wałami nad Widawą szła młodzież, a szosą
dorośli zazwyczaj, by oba pochody połączyć na moście w pobliżu świątyni. Odświętnie
ubrani, a dzieci w nowych butach, gwarno i ze śmiechem wracaliśmy gnani wizją
suto zastawionego stołu, gorącego żurku i asortymentu wędlin, których na co
dzień w takich ilościach nie widzieliśmy. Baby wielkanocne i serniki powodowały
wzmożoną pracę ślinianek. Zamiast pogoni za obecnie panującym Wielkanocnym
Króliczkiem i szukaniem czekoladowych jajek, po śniadaniu szło się po prostu na
rodzinny spacer, po którym następował równie odświętny obiad. Wieczorem każde z
dzieci snuło już plany na Dyngusa. Na odpustach, a także w kioskach Ruchu można
było kupić plastikowe jajka –sikawki, których każdy z nas miał po kilka, by
mieć amunicję w razie napadu wodnego, bo cały poniedziałek spędzaliśmy z
kolegami na dworze, robiąc wzajemnie na siebie podchody. Nie wspomnę już o
oblewaniu całej rodziny o poranku, co kończyło się zazwyczaj wycieraniem do
sucha podłogi i suszeniem mokrej pościeli i piżam. Symboliczne kropienie
perfumami w mojej rodzinie nie sprawdziło się, choć i taki zwyczaj mój tato
usiłował wprowadzić.
Zapraszam teraz do bardziej
współczesnego celebrowania Lanego Poniedziałku w opisanej poniżej historii…
Śmigus Dyngus… co zapadnie w pamięć na
długo ;)
Z rodzinnej kroniki wielobarwnej
czarownicy Katarzyny Georgiou.
Mój syn, Skrzatem zwany, z niecierpliwością wyczekiwał Lanego
Poniedziałku…
Jego przygotowania zabezpieczeń pokoju
przed wtargnięciem mamy czarownicy z kubłem wody, nie były pozbawione podstaw.
Moje barwne opowieści z lat dziecięcych, spowodowały u niego co najmniej chęć
przeżycia podobnych przygód.
Węzły iście marynarskie na linie
umocowanej od klamki do łóżka.
Ostatnie przymiarki przed testowaniem
anty-dyngusowego zabezpieczenia.
I sam test – udało się, Asfalt (kot) tylko
łapę przez szparę włożyć może, więc mama tym bardziej nie ma szans na dostanie
się do sypialnianej fortecy.
Niestety, genialny plan spalił na
panewce… W jego pokoju nocował dziadek, przybyły z wizytą na okres świąteczny.
Skrzata pokój zmienił się w dziadkowy, z racji starszeństwa i nauki
słowiańskiego zwyczaju „Gość w dom, Bóg w dom”, a Młody musiał spać na kanapie
w salonie. Oto jego własna narracja z dzisiejszego poranka – jako że zadaniem
domowym z języka polskiego było dokończenie tegoż wstępu:
„ Niecierpliwie czekałem na
poniedziałek. Postanowiłem wcześnie wstać i przygotować rodzinie mokrą
niespodziankę. To stary zwyczaj, więc na pewno się nie obrażą…”
Skrzat więc kontynuował:
„… lecz mój plan się nie powiódł, gdy
wstawałem usłyszała mnie mama. Zanim się obejrzałem, już byłem mokry. Ale ja
się tak łatwo nie poddaję, więc oblałem mamę po uszy. Potem doszedł dziadek,
który kulturalnie popsikał nas wodą kolońską, a potem on też był mokry. Dziadek
był tak wściekły, że miał mokrą koszulę, że aż śmieszny, najlepsze było to, że
dziadek użył też perfum mamy do pryskania. Jak wtedy pachnęliśmy, to już nie
chcę mówić. Jeszcze potem dołączył do nas Asfalt, mój kot. Ganiałem go po całym
domu i szkole. W końcu schował się pod stołem i wtedy go oblałem. Gdy go tak
lałem, on nacisnął mi na psikawkę, i wcelowal mi w samą głowę. Jednym słowem,
było bardzo fajnie i oczywiście bardzo mokro!”
Tradycji stało się zadość, Wielkanocna
Woda użyta w celu zdrowotnym – wszak śmiech to zdrowie i najlepsze ćwiczenie
mięśni brzucha, że nie wspomnę wspomaganie powstających prześlicznych „kurzych
łapek” w zewnętrznych kącikach roześmianych oczu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz