Rodzinę miałam
klasyczną: mama, tata, babcia i nas dwoje, przy czym ja byłam trochę starsza od
brata (dodam, że teraz role się zamieniły i jestem młodsza). W Wielką Sobotę
mama gotowała ciemnoczerwone pisanki w łuskach z cebuli. Kilka z nich było
przeznaczonych do wydrapania wzorów: zajmowaliśmy się tym oboje z bratem, używając
nożyczek do paznokci lub żyletki. Każde z nas wkładało w to wszystkie swoje
talenty - prawdę mówiąc był to świetny sposób na dzieci, żeby nie przeszkadzały
w przygotowaniu Świąt. Gotowe
pisanki z wydrapanym wzorem były oceniane przez dorosłych – mama, tata i babcia
mieli się wypowiedzieć, czyja pisanka jest ładniejsza, brata czy moja. Dorośli
oczywiście trochę kręcili, nie chcieli nas pokłócić, wypowiadali się zatem w
wymijający sposób. Najładniej i najbardziej pracowicie ozdobionych pisanek
szkoda było zjeść, więc leżały w kredensie jeszcze z pół roku.
Nasz ojciec,
który dzieciństwo spędził na Litwie (w okresie międzywojennym, niedaleko Wilna)
opowiadał, że jako dziecko bawił się w taką grę wielkanocną: każdy chłopiec
zaopatrywał się w kilka pisanek (wybierane były te o najgrubszej skorupce) i
spotykał się z kuzynami czy z kolegami w dużej świetlicy z drewnianą, gładką
podłogą. Według pewnych prawideł turlali pisankami tak, żeby uderzały o siebie
– czyja pisanka okazała się najbardziej odporna na stłuczenie, ten wygrywał.
W pierwszy dzień
Świąt stół był ładnie ubrany
(musiał być zielony barwinek w garnuszku i cukrowy baranek na środku doniczki z
zielonym owsem), a w centralnym miejscu stał koszyk ze święconym. Częstowaliśmy
się rozkrajanym jajkiem, życzyliśmy sobie nawzajem zdrowia i wszystkiego
najlepszego. Do szynki musiała być ćwikła z chrzanem i sam chrzan w śmietanie
oraz kiszone ogóreczki na szklanym talerzyku. Przy śniadaniu wielkanocnym, w
którym oczywiście królowała szynka, kiełbasa krakowska i biała kiełbasa,
śpiewaliśmy wszyscy razem, ale najlepiej było słychać mamę. Już wcześniej, przygotowując
potrawy, mama śpiewała pieśni wielkanocne, np. „Wesoły nam dziś dzień nastał” i
inne. Moja mama bardzo ładnie śpiewała, miała piękny głos – alt. Czasem, ale bardzo
rzadko, grywała też na skrzypcach prościutkie utwory.
Po śniadaniu
szliśmy na spacer na działkę, jeśli już było ciepło, albo oglądaliśmy
telewizję, jeśli akurat był ciekawy film. Było to jeszcze „w komunie”, w ten
dzień na ogół telewizja dawała atrakcyjne filmy amerykańskie, np. musicale albo
kryminały. Tego dnia wszystkie posiłki miały uroczysty charakter, cała rodzina
była świątecznie ubrana i obuta (żadnych rozklapanych kapci czy powyciąganych
swetrów!) Wszyscy cieszyli się na ciasta, które mama sama piekła: był to zawijany
makowiec, sernik (puszysty i pyszny), babka piaskowa oraz keks z bakaliami.
Drugi dzień
zaczynał się dyngusem, przez co rozumiano wzajemne ranne pochlapanie się wodą,
ale nie w łóżku, żeby nie zamoczyć pościeli. Tym niemniej istniało pewne
napięcie – kto kogo wcześniej pochlapie. Pochlapany bowiem występował w roli
ofiary, a chlapiący był w tej zabawie zwycięzcą. Zazwyczaj rodzice chlapali
oszczędnie, a my, dzieci, przesadzaliśmy trochę z ilością wody. Popularne też
były plastikowe jajka z wodą, z których można było zrobić prysznic bratu czy siostrze,
albo dziecku z sąsiedztwa.
Z ciekawszych przypadków
pamiętam śmigus z udziałem cioci, która u nas przez rok czy dwa lata mieszkała,
bo przeprowadziła się do Wrocławia i czekała na własne mieszkanie. Ciocia była
trochę małomiasteczkowa, więc chciała nam sprawić „elegancki” dyngus. Każdego z
nas sowicie pokropiła perfumami (chyba to były popularne wtedy perfumy o nazwie
„Być może”), więc lany poniedziałek spędziliśmy tym razem w oparach perfum.
Kiedy mój brat
trochę podrósł, okazał się mniej grzecznym dzieckiem niż ja, częściej wyrywał
się z domu. Znalazł sobie kolegów w sąsiedztwie i umawiali się na wspólne
zabawy. Założę się więc, że niejedną dziewczynkę polali wodą, choć brat w domu
tym się nie chwalił. Nie były to jednak kawały zbyt okrutne, bo nikt nigdy do
nas nie przyszedł na skargę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz