Wydawałoby się, że książek i filmów o Bogu mamy tak dużo, że już nie powinno nic więcej powstać, a jednak cięgle do odbiorców trafiają kolejne. I pół biedy, kiedy trzymają się one w pewien sposób rzeczywistości. Gorzej, gdy stają się czymś, co można zaliczyć do fantasy, a sam Bóg pokazany jest jako magik potrafiący zrobić wiele sztuczek, które mogą zaimponować, ale nie do końca przekonują, bo istnieje jakieś prawdopodobieństwo zbiegu okoliczności. Jedno jest pewne: każde takie dzieło ma pokazać odkurzony obraz Boga, a przez to uwolnić ludzi od wyobrażeń serwowanych przez różnorodne kościoły. Takie podejście zawsze wywołuje kontrowersje, bo jednych zachwyca, a innych oburza obrazoburczość. Ja mam zawsze sceptyczne podejście do takich dzieł, bo z jednej strony kontynuują wpajanie, że wiara to norma, a z drugiej pokazują, że taki bohater jest namacalny i towarzyszy ludziom. Właśnie z tego powodu mam bardzo mieszane uczucia wobec książki Mitcha Alboma „Nieznajomy na tratwie” znajdującej się na liście bestselerów w Stanach Zjednoczonych, kraju o największym zróżnicowaniu religijności i największym odsetku wierzących oraz przynależących do instytucji religijnych.
Do akcji wchodzimy, kiedy znajdujący się na tratwie słynnego jachtu rozbitkowie wyławiają z wody kolejną osobę. Jest to mężczyzna. Od pozostałych różni go to, że nie ma żadnych obrażeń. Do tego deklaruje, że jest Bogiem i może wszystkich uratować, ale muszą w niego uwierzyć (taki tam biblijny chwyt). Obserwujemy kolejne dni pobytu na tratwie, problemy i wyzwania, z jakimi się zmagają, emocje, którym muszą stawić czoło. Ta akcja przeplatana jest wydarzeniami sprzed wypadku i po nim. Z jednej strony widzimy, że na niesamowicie luksusowym jachcie zgromadzone są najbardziej wpływowe osoby, a z drugiej obserwujemy śledztwo toczące się wokół znalezionej pustej tratwy. Stopniowo coraz więcej wydarzeń staje się zrozumiałych i zaskakuje. Dowiemy się między innymi dlaczego doszło do tragedii, ale też poznamy pragnienia rozbitków, ich słabe strony, zobaczymy jak wiele rzeczy chcieliby naprawić w swoim życiu. I po tym kątem jest to książka zmuszająca do zadania sobie pytań, zweryfikowania własnych pragnień oraz celów.
„Nieznajomy w tratwie” to powieść na jedno popołudnie, a nawet wieczór. Akcja
troszkę rozwleczona, ale to dobrze oddaje klimat zawieszenia, poczucia
osamotnienia w czasie pobytu na tratwie. Możemy też obserwować przemiany
bohaterów, reakcje na różne niewyjaśnione zdarzenia. Całą historię rozbitków
poznajemy dzięki dziennikowi pisanemu przez jednego rozbitków. Troszkę wyidealizowane
opisy, pominięto całą fizjologię i ograniczono ją do jedzenia oraz picia,
doświadczania braków. Dużo miejsca poświęcono tu świadomemu umieraniu,
stopniowemu narastaniu poczucia bezsensu.
„Ciekawe czy tak wygląda umieranie. Początkowo tak mocno trzymasz się świata,
że nie potrafisz sobie wyobrazić, jak go opuszczasz. Po pewnym czasie poddajesz
się i zaczynasz dryfować. Co dalej? Nie wiem. Niektórzy twierdzą, że spotykasz
Boga”.
Umieranie jest tu pokazanie jako odchodzenie do krainy, w której jest lepiej.
Odchodzący mają być szczęśliwi w zaświatach. Troszkę to przypomina idee mazdaizmu,
jecydów i apokatastazy, w których nawet Szatan będzie zbawiony, więc nikogo po
śmierci nie czeka kara tylko radość z obcowania z Bogiem. W sumie taka wizja
bardziej mi się podoba niż wieczna walka dobra ze złem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz