Wigilie w dzieciństwie zawsze były u
dziadków ze strony ojca. Do stołu zasiadało jakieś piętnaście osób. Wtedy nie
docierały do mnie różne animozje, sympatie i antypatie; pochłaniałam jedynie
kolejne, pyszne potrawy, których było niemało… I poddawałam się serdeczności
babci; byłam jej ulubioną wnuczką. Święta wielkanocne wyglądały nieco inaczej;
pierwszy dzień spędzałam w domowych pieleszach, z rodzicami i siostrą, czasem po
południu lub w lany poniedziałek szliśmy odwiedzić dziadków, gdzie zajadałam
się niezrównanym ciastem drożdżowym…
Zbliżanie Wielkanocy obwieszczał nie
tylko kalendarz, lecz wzmożony ruch w domu, omawianie świątecznego menu i
przede wszystkim zakupy. W czasach mojego dzieciństwa większość artykułów
spożywczych trzeba było najpierw załatwić – poprzez sieci znajomych oraz
znajome ekspedientki. Szynka, czy będzie szynka – martwiła się moja mama, ale
za każdym razem szynka zjawiała się na stole. Ojciec piekł wszystkie mięsa,
mama suszyła kiełbasę, oraz podgotowywała szynkę i baleron, gdyż dopiero w
takiej postaci nadawały się do spożycia. Mała lodówka oraz kuchenny parapet
pękały od chrzanu (zrobionego przez ojca!) i przypraw. Kiedy następowało mycie
okien, kiedy czułam zapach pasty do podłogi – wiedziałam, że Wielkanoc tuż,
tuż. Wiosenna pogoda, bazie w wazonach dodatkowo podkreślały świąteczny
nastrój. Wiedziałam, że chodzi o Zmartwychwstanie, ale nie zagłębiałam się w
szczegóły. Rodzice byli dosyć powściągliwi; zapewne myśleli, iż dzieci wszystko
potem opowiedzą szczegółowo na podwórzu, dotrze to nie tam, gdzie trzeba,
później mogą się ich czepiać w pracy. Poza tym moja matka wychodziła z
założenia, że zrozumienie pewnych rzeczy przychodzi w starszym wieku. W tym
sensie Wielkanoc mojego dzieciństwa była „pogańska” – jedzenie, picie i radość
przebywania w swoim towarzystwie.
W niedzielę wielkanocną obie z siostrą
spałyśmy dłużej, a kiedy wstawałyśmy – już na nas czekał obficie zastawiony
stół. Śniadanie wielkanocne przeciągało się do późnego popołudnia… nikt nie
miał ochoty na obiad. Pod wieczór odwiedzała nas któraś z ciotek, wujkowie i
wtedy następowała kolejna tura jedzenia – z ciastami w roli głównej. Pamiętam
rewelacyjny sernik pieczony przez mamę, kruche ciastka i jakieś mazurki. Ale
najlepszy ze wszystkiego był lany poniedziałek, uwielbiany przeze mnie przez
wiele lat. Rodzice usiłowali tłumaczyć, że zimno, że można złapać grypę, że
znali dziewczynkę, która oblana wodą przez rówieśników zachorowała na zapalenie
płuc i umarła. Nie dałyśmy się przekonać; od rana biegałyśmy po osiedlowych
alejkach starając się oblać wodą każdego przechodnia. Służyły do tego gumowe
jajka z otworem na czubku. Byłam chyba w szóstej klasie podstawówki i lany
poniedziałek zaczął mi stopniowo obojętnieć. Potem nastąpiła pamiętna
Wielkanoc, po której już nigdy nie wróciłam do tej tradycji. Wyszłam rano na
balkon, spojrzałam w górę, a widząc lecącą na mnie z siódmego piętra ogromną
strugę wody – cofnęłam się gwałtownie, robiąc jednocześnie obrót w kierunku
szklanych drzwi. Cóż, wybiłam szybę i rozcięłam sobie prawe kolano. Rodzice
uderzyli w lament, nie wiedząc, czy bardziej żałować drzwi, czy mnie. Zatkano
prowizorycznie otwór jakąś dyktą i chciano jechać ze mną na pogotowie, ale
zaprotestowałam przeciwko wizji szycia skóry. Oświadczyłam, że sama się
zrośnie. Tak się też stało, choć bliznę na kolanie mam do tej pory.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz