„Wszędzie
pachniało bukszpanem, kicającymi zajączkami i kotkami wierzbowymi, które
miauczały w rytmie Alleluja. Dzień zapowiadał się niezwykle pięknie. Słońce
turlało się po niebie niczym dziecko w dmuchanej zorbie, wiatr całował się z liśćmi
kasztanowca, a nowonarodzone ptaszki czuły, że w tym roku przeżyją. W
miejscowej piekarni rosły baby jak na drożdżach, a zapach świeżego ciasta
pieścił kubki smakowe przechodzącyh obok mieszkańców. Uliczką zaś przechadzał
się przejezdny góral, który przebrany za kraszankę-zdrapywankę, wył na całe
miasto melodię ludową:
Pisanych jojecek, wirzbowych
bazicek,
kiełbasy święconej, dużo
krzanu do niej,
baby polukrzonej, kukielki
pieconej,
zmartwychwstanio w dusy
i wiesny... po usy!
Dolina Kogla Mogla kochała Wielkanoc....
To napisałam jakieś osiem
lat temu w mojej książce „Zbuki” i do dzisiaj lubię ten fragment, tak jak lubię
Wielkanoc. Co prawda w Wielką Sobotę zazwyczaj padam na pysk i budzi mnie
dopiero święcona woda, którą ksiądz obficie kropi koszyczki-święconki. Zawsze
też obiecuję sobie, że następnym razem zrobię wszystkiego dużo mniej i że
zapędzę dzieci do przeogromnej pomocy, a i tak kończy się to jednoosobowym
zespołem w kuchni. Dzisiaj na przykład Olga pokroiła jednego ziemniaka do
żurku, a Filip pomieszał rozpuszczoną w kąpieli wodnej białą czekoladę. Trwało
to jakieś siedem sekund. Następnie oboje spytali: „mama, ale pomogliśmy dużo,
nie?”. Dobrze, że chociaż z zapałem wymalowali dwadzieścia cztery pisanki. Na
szczęście ja oprócz pisania lubię gotować, zwłaszcza na specjalne okazje.W tym
roku mam karmelowo-porzeczkowe oraz jeżynowo-migdałowe mazurki. Z polewą z
białej czekolady. Potworna ilość kalorii, którą jednak zamierzam zignorować.
Mam domowy żurek z kiełkami i pasztet z ciecierzycy ze skórką pomarańczową i
figami. A wszystko to zjemy w przyczepie kempingowej, bo tegoroczną Wielkanoc
spędzamy wyjątkowo nie w Polsce, a w Holandii. Nie będzie zatem święconki,
będzie piknik na plaży. Ale z polskim żurkiem. I z poszukiwaniami zębów prehistorycznych
rekinów, które co jakiś czas wypluwa z siebie Morze Północne. To znaczy zęby
wypluwa, ostre i czarne, a wszyscy chodzą i szukają, zupełnie jak u nas
bursztynów.
Morze wydaje mi się
bezpieczne, bo kiedyś wielkanocnie wybrałam kierunek góry. Taki zestaw:
Wielkanoc, Alpy, narty. I to był duży
błąd. Pojechaliśmy we dwie rodziny – ja i moja kuzynka. Pierwszego dnia po
przyjeździe mąż kuzynki został oddelegowany do szpitala, bowiem niespodziewanie
zachorował, zanim w ogóle zdążył założyć narty. Gorączka, dreszcze, nawet
lekkie bredzenie. Kuzynka została sama z dwójką dzieci. Trzy dni później
wypatrzyłam na niebie śliczny żółty helikopter, który planował wylądować na
jednym ze stoków. Jak się szybko okazało przyfrunął on po mojego męża, który
klasycznym lotem Batmana wyleciał z trasy narciarskiej i poszybował dwadzieścia
metrów w dół, rozbijając się po drodze o drzewa, dość grube i iglaste (sosny) i
zabijając dwie wiewiórki. Z góry dobiegło mnie przeraźliwe wycie oraz kilka
przekleństw w ojczystym języku. Z helikoptera zsunęło się na linach dwóch
lekarzy w czerwonych kombinezonach i wielkie nosze. Austriackie Mision Impossible. Na
noszach wzniesiono w niebo mojego męża z przetrąconym kolanem, połamanymi
kijkami, goglami zwisającymi z ucha i w podartych spodniach. I poszybowano do
miejscowego szpitala, w którym już leżał mąż kuzynki. W ten sposób ja również
zostałam sama z dwójką dzieci. Taki wielkanocny żart naszych mężów.
A po Świętach ruszam z nową książką. Projekt w głowie
jest, bohaterowie powoli nabierają kształtów, a ja codziennie zapisuję gdzie
popadnie nowe wątki. Na razie jednak cieszę się Świętami, bo po nich już na
pewno przyjdzie wiosna, ciepła, słoneczna i zielona. Mam tylko nadzieję, że
mojego męża nie dorwie prehistoryczny rekin, który jakimś cudem przeżył...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz