Gdy myślę Wielkanoc… zawsze widzę przed
oczami talerz, na którym babcia podaje nam, wnukom, ugotowane w cebuli jajka.
Cała nasza zbójecka trójca zaopatrzona jest w żyletki i zaczyna się konkurs na
najlepiej wyżyletkowane jajko. Kilka skorupek nie wytrzyma nacisku palców,
kilka pęknie pod zbyt mocno dociśniętym ostrzem. Ostanie się mała ilość z
nieudolnymi płotkami, kogutkami i baziami i z przechwałkami, czy wzorek lepszy
i dlaczego.
Kolejne wspomnienie to koszyk z białą serwetką,
udekorowany bukszpanem. Pachnie z niego, że w głowie się kręci. Ten zapach
zostanie ze mną na zawsze. Chyba wyraźniejszy niż cokolwiek innego. Pamiętam
też wszystkie dziecięce ozdoby, które towarzyszyły święconce. Było małe,
malowane w kwiatki niebiesko jajko, mały kurczaczek i baranek na jasnozielonej
trawie. Niedawno, po ponad trzydziestu latach koszyk i ozdoby zyskały nowe
życie. Teraz do kościoła niesie je w łapinkach mój synio.
Gdy myślę Wielkanoc z dziecięcych czasów, to
oczywiście jeszcze i Śmigus Dyngus, który zaczynał się już kilka dni wcześniej
szykowaniem sprzętu. Małe jajka-pryskaczki działały średnio. Najlepszy był
spryskiwacz do pościeli (kiedyś przed oddaniem pościeli i obrusów do magla,
trzeba je było porządnie zwilżyć wodą), butle z wodą i szafliki. Ja jednak
bardzo się pilnowałam, żeby nie zostać oblana, więc konieczne środki szykowałam
tylko jako formę samoobrony. Drzwi zamykałam na klucz i czasem jeszcze
barykadowałam się od wewnątrz. Zimnej wody nie lubię do tej pory. Brr.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz