Etykiety

piątek, 24 lipca 2015

Jacek Ostrowski i wakacyjna podróż

Siedzę na tarasie, trzęsę się z zimna mimo, że to połowa lipca. Nie ma rady, trzeba sięgnąć po koc. Wybieram nie ten pachnący nowością, ale stary zielony w kratę, wyblakły niczym stary papirus. Pamiętam, że dostaliśmy go w prezencie ślubnym. Teraz nie daje się takich podarunków, ale trzydzieści pięć lat temu zdobyć koc, to tak jak dwa lata temu zarobić fortunę na interesach z Amber Gold. Półki sklepowe wtenczas pustkami świeciły niczym klacz gołym zadem.
Opatuliłem się pledem, już jest lepiej, komputer na kolana, o czuję od niego przyjemne ciepło. Teraz da się wytrzymać. Mam skreślić kilka słów na temat najpiękniejszych wakacji. Tyle ich było, każde miały w sobie coś niepowtarzalnego. Były to wyjazdy dalekie i krótkie, ale wszystkie przebiła nasza podróż poślubna, była z nich najzabawniejsza.
Wybraliśmy kierunek południowy do samych granic tzw. Bloku Wschodniego, na Węgry. W NBP zaopatrzyliśmy w przysługującą nam ilość forintów, spakowaliśmy kremy Nivea i ręczniki(to na handel) i w drogę. W dzisiejszych czasach za autem pary młodej klekoczą puszki. W naszym przypadku zamiast nich była grupa znajomych i świadkowie, którzy pchali rozklekotany samochód.
Młodość ma to do siebie, że przyświeca jej często prosta myśl przewodnia. - „ jakoś to będzie, najważniejsze że się kochamy”.
Tak było i z nami. Samochód owszem, był dobrej marki, bo volkswagen garbus, ale z rocznika, dziadunio. Silnik pił olej niczym stary pijak tanie wino, rozrusznik dawno diabli wzięli i znikąd nie można było wytrzasnąć nowego, prądnica też była w nie lepszym stanie, a koło zapasowe dziurawe. Po godzinie podróży coś w nim huknęło i poszedł dym z silnika, zbuntował się i przegrzał. Miał prawo, były wakacje, więc gorąco, a i jego wiek stateczny. Po godzinie ostygł i cudem odpalił z popychu, więc pojechaliśmy dalej. Niedaleko Warszawy skręciliśmy do przydrożnego warsztatu samochodowego. Majster wczołgał się pod auto, opukał silnik, dolał oleju i oznajmił nam, że przy dużym szczęściu zdołamy wrócić do domu. Popatrzyłem na niego niczym na radzieckiego żołnierza, który chce we mnie Polaku siać defetyzm. Nie z nami te numery, będziemy naszą podróż kontynuować. Jak postanowiliśmy, tak uczyniliśmy, a jedynie noga na gazie wyraźnie zelżała. Zdecydowaliśmy się przekroczyć granicę Polski w Cieszynie. Długi sznur aut oczekujących i ulica wiodąca pod górę okazała się dla nas i naszego zielonego garbusa (pozbawionego rozrusznika) nie lada wyzwaniem. Kiedy przyszła kolej na nas to rodacy pomogli, pogranicznicy też, przepchnęli naszego volkswagena pod biało czerwonymi szlabanami, a silnik zaskoczył równo na granicy. Znaleźliśmy sie w Czechosłowacji i dopiero tam zorientowaliśmy się, że poza atlasem Polski nie posiadamy ze sobą żadnej mapy, wszystkie inne zostały w domu. Kto by miał wtedy głowę do takich drobiazgów. Na przydrożnym parkingu poczekaliśmy do rana ( nie było innego wyjścia, uszkodzona prądnica nie radziła sobie ze światłami) i dopiero skoro świt ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem niczym pierwsi Słowianie, nie kierując się mapą, ale słońcem. Trudna to była wędrówka, bo Czesi dobrze pamiętający polskie czołgi z równą serdecznością co wtedy witali teraz polskiego volkswagena. Pokonaliśmy i te trudności, a Budapeszt był coraz bliżej. Nim tam dotarliśmy nasz zielony garbus zbuntował się(przegrzał) na terenie Czechosłowacji dokładnie cztery razy, za każdym razem dymiąc przy tym niemiłosiernie(aż dziw bierze, że silnik w końcu nie pękł). Brak prądu w instalacji nie spodobał się również wycieraczkom, sprawiły nam psikusa i odmówiły posłuszeństwa. Pomijając wymienione usterki auto sprawowało się bez zarzutu, nic nie było w stanie zakłócić naszego szczęścia.
W Budapeszcie zatrzymaliśmy się campingu „Romai”(sprawdziłem, jeszcze istnieje). Miejsce przydzielone nam na rozbicie namiotu usytuowane było tuż przy restauracji, co w konsekwencji okazało się bardzo niefortunne. Namiot był nowy, o nieznanej mi konstrukcji. Zamiast najpierw zapoznać się z instrukcją, zabrałem się za jego stawianie. To była dla mnie brzemienna w skutkach decyzja, prawdziwy koszmar, a dla klientów restauracji istny kabaret, bowiem co chwila obydwa maszty namiotu przewracały się, za każdym razem grzebiąc mnie pod brezentem. Wszyscy się dobrze bawili, ja zaś przeżywałem wielki wstyd i upokorzenie. Polak mądry po szkodzie i w końcu sięgnąłem po instrukcję.
Drugiego dnia pobytu tak jak przystało na prawdziwego polskiego turystę stanąłem na ulicy i za pokaźną ilość tutejszych banknotów pozbyłem się przemytu (ręczniki i kremy Nivea). Nie trwało to długo, Węgrzy byli spragnieni wycierania się naszymi ręcznikami i smarowania się naszymi kremami. Niedużo brakowało, a po godzinie moją radość zmieniłaby się w grecką tragedię. Żona weszła do sklepu ze starociami i potrąciła lampę wartą dokładnie tyle forintów ile mieliśmy przy sobie. Lampa zadrżała dokładnie tak samo jak dalsze losy naszej podróży poślubnej, ale nie przewróciła się.
Budapeszt dla nas Polaków był przedsmakiem Zachodu. W sklepach półki uginały się od towaru, przy drogach wybudowano stacje benzynowe Agipa, wszędzie kolorowe reklamy, to był zupełnie inny świat. Pogoda dopisywała, Węgrzy gościnni, skoczny czardasz, tokaj, austriackie piwo i modry Dunaj, czego więcej potrzeba młodym? Niczego!
Camping "Romai" był miejscem, gdzie spotykała się młodzież z całej Europy. Tu nie miało żadnego znaczenia skąd przybyłeś, bo młodość rządzi się swoimi prawami, a polityka schodzi na plan dalszy. Codziennie rano z pomocą dwóch młodych Niemców właścicieli sąsiedniego namiotu odpalaliśmy naszego zielonego garbusa i jechaliśmy do centrum Budapesztu. Rytuał uruchamiania samochodu za każdym razem wywoływał wielką wesołość u pary Holendrów mieszkających alejkę dalej. Oni mieli również volkswagena garbusa, ale wnuczka, a może nawet prawnuczka naszego. Wydawało się, że kpią z nas i to w żywe oczy. Prawda okazała się zupełnie inna, bo kiedy oni opuszczali parking ich volkswagena pchali dosłownie wszyscy. Wszystko co piękne za szybko się kończy, tak było i tym razem.
Po dwóch tygodniach pobytu w Budapeszcie nasza podróż poślubna dobiegła końca i udaliśmy się w drogę powrotną. Jechaliśmy tylko za dnia, bo świateł nie było. Jechaliśmy tylko wtedy, kiedy nie padało, bo wycieraczki nie działały. Silnik przegrzewał się, co i raz unosiły się nad nim chmury dymu, coś w środku stukało, ale mimo to udało nam się szczęśliwie wrócić do domu. Dewiza „jakoś to będzie, najważniejsze że się kochamy” w naszym przypadku sprawdziła się, ale czy każdy może liczyć na tyle szczęścia, co my?
Książki
Transplantacja
Szlaki życia
Paradoks
Polskie pieskie życie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz