Kiedy
byłam małą dziewczyną reklamówka była oznaką ekskluzywności i
dobrobytu. Jeszcze nim poszłam do szkoły przyglądałam się z utęsknieniem
wszelkim napotkanym reklamówkom. Nie było ich w moim malutkim rodzinnym
mieście zbyt wiele,
ponieważ ludzie stąd mało wyjeżdżali do wielkich miast na zakupy w
sklepach dla uprzywilejowanych. Zdarzało się jednak, że dostawali
od miastowych krewnych. Tak też było w przypadku mojej koleżanki, która
dostała ten upragniony przez wszystkie dzieci skarb od cioci z miasta, a
ta miała ją od krewnego, który jeździł do NRD. Wyprawa do owej połówki
Niemiec była ocieraniem się o luksusy i egzotyczny świat.
W
przedszkolu nadal marzyłam o reklamówce. Koleżanka miała już następną,
ponieważ pierwsza po parunastu miesiącach używania i mycia zniszczyła
się. Nową się szczyciła, ponieważ były na niej namalowane piękne
czerwone róże, które również były symbolem ekskluzywności. Do tego
nosiła nieprzemakalny dres (spodnie i kurtka) z ortalionu czy czegoś
podobnego. Jak na dzisiejsze czasy był krzykliwie i kiczowato różowy,
ale wówczas na polskiej prowincji uchodził za krzyk mody,choć w w dużym mieście dawno wyszedł z mody.
Podobnego
dresiku doczekałam się w zerówce, ponieważ wuj wyjechał do NRD w
sprawach służbowych i narobił zakupów dla bliskich. Mama poprosiła go
wówczas o taki dresik. Jeszcze dziś pamiętam, kiedy na mikołajki znalazłam
obok mojego łóżka reklamówkę z nadrukowanym misiem (czyli jak na tamte
czasy o niebo lepszą ozdobą od róż z reklamówki koleżanki), a w niej były banany,
pomarańcze, kiwi, czekolady i dresik. Czułam się jakby prawdziwy święty
mnie odwiedził, ponieważ niczego z tych produktów nie było na co dzień.
Reklamówka zawsze pozostawała poza zasięgiem, ponieważ na prowincji nie dało
się takiego cacka kupić. Z dresikiem było podobnie. Pomarańcze były
zawsze tylko na gwiazdkę, a tu mi się trafiły na Mikołajki. O kiwi i
bananach wcześniej nawet nie wiedziałam, dlatego były pierwszymi
owocami, na które się rzuciłam. Troszkę się rozczarowałam tymi drugimi i
pamiętam, że przez kilka lat ich nie chciałam. Dopiero kiedy byłam w
liceum znowu ich spróbowałam, ale wówczas były już na półkach naszych
sklepów i nie posiadały otoczki niezwykłości. Tak samo było i z innymi produktami.
W
dresiku chodziłam dumna do szkoły, a reklamówkę wykorzystywałam do
noszenia stroju do gimnastyki. Po powrocie ze szkoły czyściłam wszelkie
zabrudzenia, suszyłam i starannie przechowywałam. A teraz jesteśmy
zasypywani reklamówkami z różnych sklepów i już nie są one takie
niezwykłe. Komu dziś do głowy przyszłoby, że pobrudzoną można wyprać, a
urwane ucho naprawić?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz