„Zadupie wcale nie nazywało się „Zadupie”, wołano jednak na nie w ten sposób od czasu, kiedy okoliczna ludność zyskała wystarczająco wysoki poziom samoświadomości, żeby swojego miejsca na ziemi nie określać dłużej mało wyrazistym i nieco wypaczającym faktyczny charakter miejscowości mianem „wieś”, lecz poszukać czegoś, co lepiej oddawałoby jej idiomatycznego, niepodrabialnego, sprowincjonalizowanego do granic przyzwoitości ducha. Zadupie było bowiem zadupiem ze wszystkimi tego konsekwencjami: leżało daleko od wielkich miast i mniejszych miasteczek (od największego w okolicy miasta powiatowego dzieliło je niemal trzydzieści kilometrów), na uboczu głównych dróg krajowych, poza zasięgiem sieci kolejowej, po prostu na tak zwanym wygwizdowie. W świat wywoził stąd ludzi jeden jedyny PKS zatrzymujący się w przelocie i jakby przypadkowo na jednym jedynym ocalałym przystanku autobusowym o popękanym dachu z eternitu i ścianach zabazgranych amatorskim graffiti”.
Polska prowincja z całym bagażem brudu, biedy, patologii, nudy, zaniedbania i odcinania od tego, co może kojarzyć się z normalnością – tak można w skrócie powiedzieć o miejscu, do którego zabiera czytelników Tomasz Dalasiński w swoich niedługich prozach będących niczym kadry filmów o kolejnych mieszkańcach leżącej gdzieś na krańcu świata wioski położonej w centrum kraju, którego mieszkańcy uważają się za najważniejszych w świecie. I takimi również są bohaterzy jego opowieści, obrazków, jakby ze świata który minął, ale ciągle mocno chce istnieć w pamięci ludzi, którzy go widzieli i doświadczyli. Wchodzimy w realia brudu, szarzyzny, oblepiania bohaterów bylejakością niczym starym łojem, który niby widać, ale równo rozłożony staje się elementem większego obrazu i dopiero po próbie starcia go, w chwili wyłonienia istoty rzeczy można dostrzec jego ogrom.
„Tutaj nic się nie dzieje. Dzień do dnia pasuje jak ulał. Dzień po dniu
przybliża noc.
Tutaj nic się nie dzieje. Zmarli śmieją się z żywych. Żywi nie śmieją się
wcale, jedzą śledzie i śmierdzą”.
Wiele scen dopiero z innej perspektywy uświadamia bezmiar zła i bezsensu
towarzyszącego mieszkańcom zadupia, którzy muszą wkomponować się w krajobraz,
dostosować do innych, czyli pijaków, przemocowców, frustratów, szowinistów
skupionych na sobie, swoim nałogu i chuci. Wchodzimy w świat tzw. katolickiej
moralności, w której ważne jest to, aby pokazać się w kościele, odprawić chrzciny
spłodzonym dzieciakom, wziąć ślub kościelny, oceniać prowadzenie się panien
oraz wykluczać osoby o innej orientacji seksualnej. Presja społeczna jest
niesamowicie wielka i z tego powodu ludzie łapią się wszelkich sposobów
wpisania w schemat. Zwykle kończy się to tragicznie. Czas jednak mija, świat
się zmienia, ludzie przemijają, wyjeżdżają, doświadczają nowego, dystansują się.
Razem z nimi mija ten pełen zabobonów świat, w którym wierzono w szeptuny.
Ostatnie ślady przemijającej wioski chwyta pierwszoosobowy narrator, który po
latach wraca w rodzinne strony i niczym w drodze krzyżowej zatrzymuje się przy
kolejnych miejscach-stacjach pamiętających różnorodne tragedie.
Pierwsze spotkanie - czy raczej zderzenie światów - jest już w okolicach
przystanku autobusowego, gdzie spotyka osobę, którą kiedyś znał. Dawne obrazy powracają.
Kolejne miejsca i ludzie są niczym proustowskie magdalenki. One jednak nie
przywołują miłych wspomnień. Jest to obraz trudów życia, walki z żywiołami i
naturą, brutalności, prawa dżungli. Wchodzimy między drwali karczujących zimą
las, widzimy staw pełen kocich trupów, mijamy zgwałconą przez pijanego ojca
dziewczynę, nastolatka napastowanego przez wioskowego upośledzonego bandytę,
wioskowego głupka, który z powodu prześladowania wiesza się, żony tak
uzależnione od mężów, że nie mogą pogodzić się z ich stratą, nieczynny
przystanek PKS-u, którego pod pretekstem prywatyzacji i braku popytu
zlikwidowano i przez to wykorzystywanego jako miejsce schadzek i rozrywki, mężczyzn
wiecznie odkładających pracę i nie potrafiących do niczego się przyłożyć, geja,
który jedyny sposób na pozostanie we wsi widzi w ślubie z koleżanką. Stajemy
się świadkami zawiści i wypędzania obcych i innych. Sporo miejsca poświęcono
zabobonnej wierze w moce niektórych ludzi. Widzimy jak brak wiedzy przyczynia
się do degradacji społeczności. Po latach wcale nie jest lepiej. Dawną szkołę
dającą powiew edukacji zamknięto. Zadupie wydaje się zamierać, zastygać z całą
masą brudu, który tworzy skorupę bylejakości, cwaniactwa w nudnej i banalnej codzienności
toczącej się zgodnie z rytmem pór roku i przemija w oparach wódki, taniego
wina, wypitego w drodze na pole piwa. Zapach przetrawionego alkoholu, tanich fajek
i niemytych ciał oraz ludzkich i zwierzęcych ekskrementów to woń roznosząca się
nad miejscem do którego dotarł.
„Przystanek kosmos” to w pewien sposób utrwalanie świata, który przeminął i
powoli wymiera, bo osoby stawiające na swoje szczęście uciekają stąd, odcinają
się od wielopokoleniowej tradycji zapijania i przepijania majątków. Jest to
przykry obraz prowincji, ale niestety bardzo prawdziwy. Każde miejsce
naznaczone jest tu szarzyzną i cieniem, które nie chcą się odkleić od
mieszkańców. Tomasz Dalasiński zmusza czytelnika do zatrzymania się,
przyjrzenia, dokładnego poznania różnych sytuacji i uświadamia jak ważny jest
każdy głos sprzeciwu wobec przemocy oraz wyrywanie się z narzucanych ram prowincji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz