Dziś będzie o badaniu krwi. Ze względu na to, że gabinet specjalisty znajduje się kilkadziesiąt kilometrów od domu (tak koło 90) to mamy dwa wyjścia: albo ciągać rano dziecko te 90 km do poradni, w której przyjmuje lekarz i później jechać z dzieckiem do domu albo prosić lekarza rodzinnego o skierowanie. Od rodziców dzieci z autyzmem, że z tym bywa różnie: jedni rozumieją, że taka wycieczka z rana o pustym żołądku może dziecku zniszczyć dzień, ale bywają i tacy, którzy pomarudzą, pomarudzą, ale skierowanie do lokalnego POZ-u na morfologię dają. Jest jeszcze jedno wyjście: zapłacić za każde badanie w swoim najbliższym POZ-ie… Takie mamy cudne przepisy ułatwiające życie niepełnosprawnym.
Samo badanie też bywa zadziwiającym doświadczeniem, bo o ile personel medyczny
doskonale rozumie, niepełnosprawni, kobiety w ciąży itd. mają pierwszeństwo to
już osoby czekające w kolejce nie (przynajmniej my się nigdy z takim
zrozumieniem nie spotkaliśmy, a już troszkę tych badań było). Moim mistrzostwem
było spytanie się buntującego się mężczyzny, czy jest za ochroną płodów,
później wyjaśnienie mu, że to już urodzony płód i trzeba o niego dalej dbać
oraz pytanie na jaką partię głosował (a wiedziałam, że na miłościwie nam panującą),
po czym zaleciłam siedzenie i cieszenie się z ustaw uchwalonych przez ukochaną
partię, bo Olę w kolejce do badania ona obejmuje.
Co Was irytuje w organizacji służby zdrowia, oczekiwaniu na badania?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz