Uwielbiam przewodniki, wspomnienia z podróży. To pozwala mi na namiastkę oderwania się od codzienności, wędrowanie w odległe regiony, podglądanie otoczeniu cudzym spojrzeniem i dystansowaniem do własnej miejscowości. Często wychodzi na plus, bo otoczenie okiem przybysza zawsze jest ciekawe. Nawet, kiedy szpetne, brzydkie fizyczne. Wówczas można pokusić się o poszukiwanie „trudnego piękna”, takiego, którego nie opiszą przewodniki – jak zauważa Grzegorz Musiał w „Dzienniku włoskim” pisząc o osadzie Ojca Pio. Tom jest kolejną odsłoną zabierającą czytelników do Apulii, Abruzji i Rzymu. Sięgnęłam po niego z ciekawości po cudnie napisanych wspomnieniach Piotra Kempińskiego „Po Rzymie” i muszę przyznać, że od pierwszych stron byłam rozczarowana. Uczucie to narastało z każdą stroną, bo po poleceniu, że mam do czynienia z czarującymi opisami naprawdę takich oczekiwałam.
Cała tragedia zaczyna się już na lotnisku. W Polsce, na Okęciu. A wszystko przez to, że porwana jestem w podróż z człowiekiem patrzącym z perspektywy pogardliwego katolicyzmu, z którym autor łączy tożsamość narodową i pojęcie patriotyzmu. Poza religią owe pojęcia dla niego nie istnieją. Już na pierwszych stronach dowiadujemy się, że ci, którzy nie wyznają jego podejścia mają „pragmatyczne mózgownice” wyćwiczone do pozbywania się narodowych kompleksów i pogardy wobec katolicyzmu, co on łączy z działaniem szkodliwym dla ojczyzny. Dla autora nie istnieje miłość do kraju bez domieszki konkretnej wiary. Do tego dochodzi szowinistyczna pogarda dla kobiet, ich sposobów ubierania się, podejścia do seksualności. A wszystko to przy jednoczesnym trzeźwym spojrzeniu na bękarty władzy, ale z pominięciem, że i oni są katolikami grającymi na religijną nutę, realizującymi w Polsce od kilkudziesięciu lat plan Watykanu i pozującymi na tle wszelkiej maści wizerunków świętych, wybierani przez religijny lud. Do tego autor w swojej wyższości i spojrzeniu na nowe elity, humanistów zapomina, że mają oni chłopsko-robotnicze korzenie, które nie pozostały bez śladu na sposobie posługiwania się językiem i umiejętnością analizy faktów (sam zresztą nie grzeszy tu wyżynami). Wypowiada się pogardliwie o intelektualistach, którzy w pierwszym lub drugim pokoleniu są tymi, którym udało skończyć się uczelnie wyższe i zapomina, że kształcili ich ludzie o podobnych korzeniach, a to przekłada się na umiejętność władania poprawną polszczyzną. Do tego dochodzi dystans czy wręcz pogarda do postkomunistycznych zachowań, poczucia konieczności walki o wszystko przy jednoczesnym zapominaniu, że przez prawie pół wieku ludzie byli tresowani przez władzę brakami i rzucaniem ochłapów, aby skupili się na walce o nie zamiast na buncie. Nie chce widzieć, że te same narzędzia nadal są stosowane przez religijnych patriotów To spojrzenie pełne wzgardy na ludzi szykujących się do lotu poraża i zaskakuje, kiedy z większą wyrozumiałością patrzy na dziwne zachowania Włochów, ale tylko tych, którzy mieszczą się w łączących go z nimi poglądami. Ich żywiołowość jest dla niego czymś mniej zaskakującym, mniej zasługującym na grymas niesmaku niż tłoczenie się Polaków na lotnisku. No, chyba że są młodą kobietą pokazującą swoją goliznę.
Z lotniska przenosimy się na słynne Campo de Fiori i przy całym szeregu
nawoływań do postaci antycznych w dalszej części książki aż dziw, że tu nie
pojawiły się skojarzenia z inkwizycją. Może po prostu katolikowi nie wypada wspominać
całego zła uczynionego przez inkwizycję? Za to widzimy historię przysłoniętą
rozsiadłymi się i żebrzącymi Cygankami. Później przenosimy się na święte schody
(Scala Sankta) i od tego momentu uczestniczymy w pewnego rodzaju religijnej
wyprawie, patrzeniu na duchowe doświadczenia przeplatane spostrzeżeniami na
temat kobiecej golizny z pominięciem tej męskiej… Patrząc na parę ludzi o
odmiennym od niego sposobie ubierania się i bez znajomości ich poglądów negatywnie
ocenia i podsumowuje: „Gdyby choć trochę różnili się od siebie – nie znieśliby
tego. Każdy w drugim szuka tylko siebie: doskonały tryumf Narcyza”. A wszystko
przy jednoczesnym zapominaniu, że właśnie z tej perspektywy patrzy na mijanych:
szuka w nich siebie, a kiedy nie na trafia nie może tego znieść.
Wspomnienia z lat 2002-2007 to zapis zmian, jakie wówczas zachodziły. Polska od
kilku lat jest w Uni Europejskiej, dzięki czemu można łatwiej podróżować. Mamy
tu bardzo osobiste spojrzenie wymieszane z sentymentem do historii, pominięciem
procesów sukcesji funkcjonalnej rybackich i przemysłowych terenów. Wchodzi do
dawnej rybackiej wioski dziwiąc się, że już nie jest ona jak dawniej.
Wyprawiamy się z nim w góry szlakiem ważnych religijnie miejsc. Na trasie są niezbyt
urodziwe miasteczka słynące ze świętych czy błogosławionych kościoła
katolickiego. Można pokusić się o stwierdzenie, że wędrówka jest pielgrzymką, w
czasie której obrazy z Włoch zestawia z doświadczeniami z Polski, porównuje,
przywołuje z sentymentem. Każde nowe miejsce to pretekst do odwiedzenia
lokalnych świątyń, uczestniczenia w obrządkach religijnych, dzielenia się
przemyśleniami.
Po „Stworzonych dla losów szczęśliwych” napisanych przez Zygmunta Barczyka (opozycjonisty)
oraz po „Po Rzymie” Piotra Kempińskiego szukałam kolejnej wyprawy pozwalającej
na otwartość, doświadczanie kontaktu z innością. Zwłaszcza, że wakacje sprzyjają
takim doświadczeniom. Pomyślałam, że połączenie opozycjonisty z wyprawą do „kolebki”
naszej cywilizacji może być ciekawe i pouczające. Było uświadamiające jak
bardzo wiele złych słów może pod adresem osób nieco różniących się. A wszystko
to przy jednoczesnej pogardzie do innych szukających w drugim własnego odbicia
i bez dostrzegania, że robi dokładnie to samo. Ale cóż ja mogę wiedzieć skoro
pochodzę z robotniczo-rolniczej rodziny i patriotyzm nie wiąże się u mnie z
katolicyzmem tylko pilnowaniem władz, aby nie niszczyły kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz