Etykiety

piątek, 27 stycznia 2023

Czekam na dziki "s" (słowo, którego nie lubią portale społecznościowe)

Wizyty kobiet u specjalistów różnią się od wizyt mężczyzn u specjalistów. I to nie dlatego, że lekarze są delikatniejsi wobec kobiet tylko, kiedy kobieta trafia do specjalisty dostaje kluczowe pytanie: „ile dzieci urodziła”. Mężczyzn o to się nikt nie pyta, bo wiadomo, że nie rodzą. Natomiast w kwestii rodzenia chcą mieć bardzo dużo do powiedzenia. Owszem, rodzenie ma niesamowity wpływ na stan organizmu i w tym kontekście pytanie doskonale rozumiem, jeśli dotyczy ono tylko kwestii wpływu ciąży na stan zdrowia kobiety. Jednak, kiedy udzielam odpowiedzi, że mam jedno dziecko, później odpowiadam na pytanie o wiek dziecka pada pytanie: „Co pani robiła przez te jedenaście lat?”. No to zaczynam opowiadać, że zajmowałam się dzieckiem, próbowałam godzić opiekę z pisaniem doktoratu, diagnozowałam, jeździłam po szpitalach, robiłam badania genetyczne, pogłębione badania genetyczne, EEG, MRI i wiele innych po kilka razy, udowadniałam, że jest sens posłać dziecko na takie badania, bo bez uporu rodzica nikt nie wyśle na takie badania dzieci ot tak, prowadziłam codzienną terapię, wypełniałam masę biurokracji związanej z kolejnymi orzeczeniami, czytałam masę książek o autyzmie, padaczce, walczyłam o siebie, żeby umieć cieszyć się z życia i nim zdążę dotrzeć do połowy tej listy pada trzecie pytanie: „Ale co pani robiła w kwestii starania się o kolejne dziecko?”. „Słucham? Jakie kolejne dziecko? Pan tak serio?”. „Czas ucieka” – pada wyjaśnienie. „Jeszcze troszkę i nie będzie pani mogła”. „Czekam na czas, kiedy nie będę mogła. Będę mogła wtedy uprawiać z mężem dziki (i tu pada słowo na s, którego nie użyję, bo by mi fb zasięgi za to zdaniem fb wulgarne słowo ucięło) bez strachu, że zajdę w ciążę”. Kiedy po kilku takich wizytach w piątek masz kolejną u kolejnego specjalisty i pada to samo pytanie już wiem, że nie mam, co zagłębiać się w temat i tłumaczyć, że czekam na ten moment dzikiego „s” bez strachu przed ciążą tylko przechodzę do mówienie, że badania genetyczne wykazały, że nie powinnam.
Czy my – kobiety – przy każdej wizycie w gabinetach lekarzy musimy się tłumaczyć z naszej niechęci do rozmnażania? Musimy opowiadać obcym ludziom, że brak dziecka lub jedno dziecko całkowicie nam wystarcza? Że wcale nie mamy parcia na kolejne ciąże, bo poród nie był bajką, a diagnozowanie dziecka było wielką traumą, że nie dostałam wsparcia w najtrudniejszym czasie i sama przetrawiałam żałobę po zdrowym dziecku, musiałam sama znaleźć informacje, że coś takiego się przechodzi, bo żaden lekarz się nie zainteresował, żaden nie podpowiedział, że rodzic może przechodzić załamanie z powodu trudnego rodzicielstwa, że każdy pobyt w szpitalu to dla nas kolejna trauma?
Czym się różni wizyta kobiety u specjalisty od wizyty mężczyzny? Przede wszystkim jesteśmy traktowane jak krowy rozpłodowe: mamy mnożyć się, bo przecież mnożenie jest potrzebne. Tylko komu? Przeludnionej planecie? Politykom, którzy i tak nie pomogą? A może lekarzom, których i tak jest za mało i nie starcza? Czy może przyszłym emerytom, żeby miał, kto na nich zarabiać? Gdyby komukolwiek zależało na rozmnażaniu kobiet mielibyśmy inną politykę rodzinną. Taką w której nie kłamano by, że można dostać pieniądze z pefronów i mopsów na terapię, kiedy rodzice dziecka cokolwiek zarabiają. Taką, w której nie machano by jakimś tworem typu Budżet Obywatelski wyłącznie dla tych, którzy uzależnili się od państwa i innymi pomysłami skutecznie wypluwającym matki niepełnosprawnych dzieci z rynku pracy, odbierające im godność, niezależność i dające oderwanie od trudnej codzienności.
Latka mi lecą i na czas, kiedy będę już całkowicie bezpłodna czekam z utęsknieniem.



1 komentarz:

  1. Niestety nadal tak jest jak piszesz. Nie wiem, kiedy się to zmieni i czy to nowe wykluwające się pokolenie polubi kobiety takimi jakimi są, bardziej humanistycznie, bez ciągłego podkreślania naszych walorów rozpłodowych i wypominania, że latka lecą.

    OdpowiedzUsuń