Tomasz
Białkowski, Teoria ruchów Vorbla,
Pruszków „JanKa” 2011
O mężczyznach w wieku
średnim i po kryzysie tego wieku było wiele książek i filmów. Nawet nie muszę
daleko szukać pamięcią, ponieważ niedawno czytałam Grzegorza Kozery "Drogę do Tarvisio", a z filmów idealnie w ten
klimat wpisuje się „Dzień świra” reż. Marka Konrada. Wszystkie one pokazują
mężczyzn, jako istoty aspołeczne, cierpiące na różnorodne kompleksy i mające
przykre doświadczenia ze służbami zdrowia. Łączy je też płeć autorów: mężczyźni
i to mężczyźni po lub w trakcie kryzysu. „Teoria ruchów Vorbla” Tomasza
Białkowskiego nie odbiega od tych schematów. Ach, ten biedny, prześladowany i
upokarzany przez ponętne, a do tego ciągle gotowe do łóżkowych figlów kobiet,
które z powodu braku zaspokojenia ze strony mężczyzn zatrudniają prostytutki,
rozbijają rodziny, bo męski romans jest naturalny, a kobiecy to szczyt
bezczelności nawet, jeśli ogranicza się do przyjaźni, jak w „Innej kobiecie”
reż. Nicka Cassavertesa. Severyna Vorbla nic od tych bohaterów nie różni. Jest
przewidywalnym dużym dzieckiem, które potrzebuje ciągle kobiecej opieki, a
jednocześnie – z powodu braku umiejętności społecznych – odcina się od żony, by
być bliżej kochanego psa, po śmierci, którego jego życie traci sens i pogrąża
się w rozpaczy.
Jednocześnie przy
całej tej banalności jest to powieść nietypowa, ponieważ autor przekonuje nas,
że ludzie kiedyś się spotykają i dochodzi do zbiorowej konfrontacji bliskich. W
normalnych rodzinach przewiduje się takie wydarzenia regularnie w święta, ale
przecież nie wszystkie są takie. Czasami bliscy żyją obok siebie jak obcy
ludzie, a później los rzuca ich w różna zakątki świata, by jeszcze od siebie
oddalić: „Pomyślałem sobie, że jesteśmy – my, ludzie – jak te cząstki. Zderzamy
się ze sobą, wpadamy na innych, znowu odbijamy, nasze ruchy są zygzakowate,
niby wiemy czego chcemy, ale odpijamy się bezsensownie od siebie”.
Ten sam los bawiąc
się człowiekiem zmusza go do wędrówek, które prowadzą wiele osób w jedno
miejsce. Przypadkowe tory poruszania się – jak w przypadku bakterii – mogą ostatecznie
spotkać się: „W tym miejscu pojedyncze ludzkie cząstki, dotychczas wykonujące
dziwaczne zygzakowate ruchy, przekierunkowują się. Przez lata beznamiętnie
zderzały się ze sobą, teraz obierają jednakowy zwrot. Odtąd ich trajektorie
będą wycelowane w ten sam punkt. Losy pojedynczej cząsteczki stają się
zbiorowym losem wszystkich”.
Książka została
napisana nietypowo, ponieważ mamy w niej ciągle do czynienia z różnymi kadrami,
spojrzeniami na bohaterów, którzy ze sobą się spotykają. Nie jesteśmy pewni
dokąd owe relacje i przypadkowe zbiegi okoliczności mogą prowadzić. Nie
zachowano tu ani chronologii, ani też wspólnego miejsca. Czytelnik jest rzucany
– tak jak bohaterowie, którzy mogą symbolizować każdego – z miejsca do miejsca,
a te wydarzenia nie mają żadnej logiki. Gdyby nie ten wymiar symboliczny
książki, a fabułę poukładano by pięknie to całość straciłaby nie tylko urok,
ale stałaby się łatwym czytadłem, które przez liczne zabiegi zostało zmienione
w powieść dla czytelnika z bardzo podzielną uwagą i potrafiącego śledzić kilka
wątków. Książka posiada kompozycję klamrową, która czytelnika zbija z tropu. To,
co my oczekujemy, jako koniec tu jest tylko punktem, który wprowadza elementy w
kolejny ruch. Nawet dramatyczne spotkanie członków pod stołem, na który leci
sufit z przedwojenną trumną niewiele zmienią w ich relacjach. Jeśli komuś
spodobały się „Kuzyneczki” Teresy Rudzkiej i ma ochotę na mniejszą plątaninę to
„Teoria ruchów Vorbla” spełni oczekiwania. Mnie troszkę ten labirynt wydarzeń
przypominał „Początek” czy „Grę z ogniem” Andrzeja Szczypiorskiego.
Zastanawiające jest
motto na początku książki. Gdybyśmy czytali całość przez ten pryzmat, który
sugeruje też zakończenie to całość nabiera zupełnie innej wartości. Staje się
jawą umierającego, który marzy o spotkaniu się ludzkich cząstek, ale przez
swoje bezsensowne działanie tylko odbija (oddala) ludzi od siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz