Każdy student musi być wygimnastykowany, bo nigdy nie
wiadomo, co go czeka po studiach. To szczególnie dotyczy absolwentów różnorakich
filologii czy filozofii, na których dobra kondycja fizyczna jest niezbędna. Historię
i archeologię czy nawet socjologię pomijam z wiadomych celów (mięśnie do
kopania łopatą czasami potrzebne, a po socjologii może chodzić po mieście i robić
ankiety). Trzeba umieć się przeturlać między książkami, zrobić przerzut bokiem
(tzw. gwiazdę), znać co najmniej trzy tańce towarzyskie (im mniej życiowe tym
lepiej), stać na rękach (po takich studiach oczywiście będzie musiał potrenować
stanie na głowie, ale wszystko w swoim czasie). Sport jest bardzo ważny i to
nie tylko dla zdrowia. Sport jest tak ważny, że jest zaliczany na ocenę. Żeby
tego było mało to brak zaliczenia sportu przekłada się na brak możliwości
przystąpienia do dyplomu, bo wiadomo, że czytanie wymaga robienia szpagatów, a
interpretacja czy ocena tekstów biegu na czas przez przeszkody. Życie to pasmo
przeszkód, więc uczelnie dbają, by wyrobić dobre nawyki niezbędne na rynku
pracy. Miałam wrażenie, że studenci kierunków humanistycznych gimnastykują się „na
zapas”, czyli na wszelki wypadek, jakby jakimś cudem trafili w tajemnicze labirynty
nieodkrytych ksiąg i utknęli w nich.
Cały przymus kończy się totalnym zniechęceniem. Ja –
miłośniczka długich spacerów (6 km to pestka) – zajęć sportowych unikałam jak
ognia. Jakim cudem zaliczyłam tego do dziś nie wiem, ale wiem, że stanie na
boisku od siatkówki przez godzinę bezczynnie (to nie moja wina, że w moim
kierunku piłka nie chciała lecieć) było dziwnym doświadczeniem… Do tego wczesne
wstawanie, by przez pół miasta jechać na zajęcia sportowe, ponieważ sale
znajdowały się dość daleko od wydziału, było ulubionym zajęciem w zimowe
poranki, których jak na złość wtedy było niesamowicie dużo. Po zaliczeniu
sportu jakby ich ubyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz