Moja
babcia –wiekowa kobieta - często z nostalgią wzdycha za komuną. Wtedy
jej zdaniem żyło się lepiej i ludzie byli lepsi, a człowiek wiedział, co
go czeka w pracy. Współczesna Polska to w jej oczach kraj przeszkód:
najpierw dziwne kasy chorych, później dziwny NFZ i skomplikowane reguły
chodzenia do lekarza. Do tego dochodzą „straszne” ceny, bezrobocie.
Komuna dla niej jest wspomnieniem raju, który zapewne rajem nie był.
Jeszcze
przed wojną – kiedy była zaledwie dzieckiem – musiała ciężko pracować,
ponieważ międzywojnie nie było czasami najbogatszymi. Jej rodzice
posiadali spore gospodarstwo i sporą grupkę dzieci, które musiały uczyć
się i pracować. Po szkole pasała gęsi, a później jak już była starsza,
odpowiedzialniejsza – krowy. W wojnę nie mogli uprawiać ziemi, hodować
zwierząt, ale i tak starali się to robić w ukryciu przed Niemcami.
W
pierwszym roku wojny straciła ojca. Jej matka została z trzema
nastoletnimi synami i troszkę młodszą od nich córką. Dzieci trzeba było
wykarmić, więc musiały one pracować i uczyć się. Do tego dochodziła
praca u Niemca. Małe racje żywieniowe (400 g chleba i nic więcej)
zmuszały ludzi do „kombinowania”. Również wdowa po żołnierzu starała się
przechytrzyć wroga. Do jednego z jej pomysłów była hodowla świni w
piwnicy domu, aby dzieci nie sam suchy chleb jadły. Na szczęście nigdy
nie zostało to wykryte przez okupanta, mimo że istnieli „życzliwi”
donoszący wrogowi.
Po
wojnie bracia pożenili się i powyprowadzali do teściów, a babcia
została sama z matką. Niedługo poznała dziadka – równie sentymentalnie
wzdychającego za czasami komuny – który był zmuszony służyć w wojsku
komunistycznym. Pobrali się po jego powrocie. Mieli kilkoro dzieci. W
sklepach nie było niczego, a jak coś było to nie było ich na to stać –
takie normalne małżeństwo tuż po wojnie.
Dziadek
zawsze miał pracę i lubił robić to, co robił. Babcia zajmowała się
gospodarstwem i dziećmi. Oboje pracowali ciężko, a system nie ułatwiał
im życia. Mieli co jeść, ponieważ większość produktów pochodziła z ich
gospodarstwa. We wsi (małe miasteczko) panowała bieda. Ludzie wyjeżdżali
do dużych miast szukać pracy, uciekali do USA za lepszą przyszłością
dla siebie i dzieci. Paczki z Ameryki ratowały niejedną rodzinę, ale
bardzo szybko się kończyły z powodu śmierci tych, którzy wyjechali, a
ich dzieci już nie znały krewnych z biednej ojczyzny, więc nie wysyłały.
Środki
czystości były na wagę złota, ręczniki, pieluchy gromadzono latami, by
uszyć z nich ubrania (modne swego czasu spódnice z tetry). W sklepach
nie było zabawek. Dzieci ciężko pracowały z rodzicami w polu. Niewielu
posiadało w swoim domu telewizor. Moi dziadkowie dorobili się tego
użytecznego mebla, na który zresztą nie mieli wiele czasu.
Nie
było samochodów. Dziadek do pracy jeździł rowerem, a nie było wcale tak
blisko, bo koło dwudziestu kilometrów. Latem to pewnie nie był problem,
ale zimą… Autobusy zaczęły kursować dopiero znacznie później, ale i
dziadek zmienił wówczas pracę na taką na miejscu, by móc pomóc w polu i
przy dorastających dzieciach.
Do
dziś został mu nawyk jedzenia obiadu o konkretnej porze i ani minuty
później. Młodość mojej babci nie była usłana różami: młode, biedne
małżeństwo miało na utrzymaniu matkę, ponieważ przed wojną nie było
ZUSów i starsze osoby nie dostawały emerytur. Do tego dochodziła
gromadka dzieci (o antykoncepcji wiedziano niewiele, a ksiądz z ambony
głosił, że jest ludobójstwem (i to przekonanie w babci zostało do dziś).
Pierwszy
traktor mieli już, kiedy ja byłam mała, a oni byli na emeryturze.
Później samochód, jako wyraz zbytku. Zabawek do dzieci nadal nie było w
sklepach (nie wspominając takich podstawowych rzeczy jak ubranka czy
odpowiednie produkty). Pomarańcze były towarem luksusowym. Podobnie było
z czekoladą.
Dziś
babcia wiekowa emerytka, razem z dziadkiem nie musi być utrzymywana przez dzieci (jak jej matka i teściowa, ponieważ nie odprowadzały składek ZUS). Może nie pławią się w luksusach, ale z głodu nie umierają. Ich dzieciom niczego
nie brakuje (może czasami pracy), wnuki radzą sobie bardzo dobrze i już
nie muszą tak ciężko pracować na kawałek chleba. Mamy na co dzień to, o
czym oni marzyli w święta. Czasami nie doceniamy tych wygód i marudzimy
na złe czasy. Jednak nigdy nie było idealnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz