Święta kojarzą nam się ze spotkaniami rodzinnymi, objadaniem,
odpoczynkiem, radośnie spędzanym czasem z dala od codziennych kłopotów. Ma być
radośnie, sielsko i ładnie. Zapachy potraw oraz ozdób mają wprowadzić w
odpowiedni klimat. Zwłaszcza w długie zimowe wieczory, kiedy okolica ginie w
śniegu. Tylko, czy to wystarczą? Czy na dwa dni da się uciec od prozy życia? A
może to właśnie ten czas jest najlepszy do tego, aby lepiej uświadomić sobie
ogrom problemów, dokładniej przyjrzeć się bliskim i przekonać się jak niewiele
o nich wiemy.
"Bieszczadzka kolęda" to czwarta część serii "Pensjonatu na wzgórzu". Poznajemy dalsze losy sióstr: Patrycji, Martyny i Klaudii. Można jednak po tę książkę sięgnąć bez znajomości wcześniejszych części, ponieważ pisarka stopniowo przypomni wcześniejsze wydarzenia, zarysuje problemy oraz traumy, z jakimi miały do czynienia bohaterki. Do świata bohaterek wchodzimy tuż przed świętami, kiedy proza życia i przygotowania do świąt mieszają się. Spotkanie w rodzinnym domu jest pretekstem do podróży, oderwania od codzienności, ale też zdjęcia lub zerwania wielu masek.
Do książki wchodzimy, kiedy siostry są w wirze codziennych zajęć. Widzimy ich codzienność,
relacje z partnerami i pracownikami, obserwujemy ich wahania związane ze
wspólnym spędzaniem czasu. Do tego przyglądamy się bieszczadzkiej zimie obfitej
w śnieg i przez to wiele niespodzianek.
„Śnieg za oknem sypał obficie, zupełnie jakby ktoś z góry strząsał go ze stołu
jak niechciane okruszki. Przysłaniał widok górskich szczytów w oddali,
zasypywał chodniki i drogi, przykrywał dachy budynków”.
Powoli, stopniowo dowiadujemy się jak wyglądały poprzednie święta, które były
dla sióstr wyjątkowo trudne ponieważ wówczas najmocniej przeżywały żałobę po
nagłej śmierci ojca. Każda na swój sposób radzi sobie ze smutkiem i kolejnymi
wyzwaniami. Jedna wolała pojechać do matki do Irlandii, druga spędziła w
szpitalu, bo jej ciąża była zagrożona, a przy trzeciej został dobry
współpracownik ojca i jej przyjaciel, który stopniowo stał się bliski sercu.
Te święta mają być inne. Siostry zamierzają spędzić je u Klaudii, najmłodszej
siostry, która była z ojcem najbliżej i najmocniej doświadczyła straty. W
czasie wizyty uświadamiają sobie, że zajęte swoimi codziennymi sprawami nie
zauważyły, że dzieje się z nią coś niepokojącego. Kobieta mimo upływu czasu nie
może pogodzić się ze stratą ojca. Czy żałoba może trwać tak długo? A może to
już choroba? Czy święta wystarczą, aby pomóc Klaudii? A co z problemami pozostałych
sióstr?
Akcja toczy się wokół przeżywania bólu, konieczności uporania się z emocjami. Aleksandra
Rak porusza tu wiele ważnych tematów. Jest porzucenie ciężarnej, rozwód,
hybrydowa rodzina, żałoba. Niby święta powinny kojarzyć się z beztroską, a tu
mamy bardzo życiową historię, w której każdy z bohaterów niesie ze sobą jakiś
ciężar. Pisarka pokazuje jak niezwykle ważne jest wsparcie bliskich, ale też
uświadamia, że przeżywający określone emocje musi się otworzyć na pomoc innych,
bo tylko wtedy możliwe jest wyjście z dołka.
Cała seria lub właśnie ten tom może być
wspaniałym prezentem dla bliskiej osoby, ale też świetną lekturą dla tych,
którzy nie są gotowi na szukanie pomocy. Aleksandra Rak uświadamia czytelnikom,
że jest ona potrzebna i trzeba się na nią otwierać, bo nikt nam nie pomoże,
jeśli sami tego nie będziemy chcieli.
„Bieszczadzka kolęda” to przede wszystkim opowieść o trudach życia. Święta są
tu pretekstem do uświadomienia nam, że mamy wtedy więcej czasu na relacje z
bliskimi, przyjrzenie się temu, z jakimi wyzwaniami się borykają, podzielenia
się własnymi wyzwaniami.. Nie znajdziemy tu radosnej świątecznej opowieści
tylko pouczającą historię, w której nie zabraknie smutku i żalu. Mimo tego
Aleksandra Rak świetnie wprowadza czytelników w świąteczny klimat.
Świetna recenzja, książka jest w moich planach :)
OdpowiedzUsuń