Jest południe, Wielka Środa, za oknem wichura
i deszcz ze śniegiem, wydaje się, że zbliżają się zupełnie inne święta, niż te
wynikające z kartek kalendarza. Siedzę
przed ekranem mojego wysłużonego laptopa popękanego wzdłuż i w szerz,
pamiętającego część moich powieści, chyba czas go zezłomować i myślami wracam
do czasów dzieciństwa. Cholera, to już minął spory szmat czasu. Moje skojarzenia z Wielkanocą? Niby pytanie banalnie proste,
ale odpowiedź już nie. Rzucę kilka słów,
tych najważniejszych, a później ubiorę to w zdarzenia – pisanka, szyby,
papierosy, baranek z cukru, śmingus dyngus, palemka, biesiadowanie, zajączek.
Szyby - zacznę od nich, co może wydawać się dziwnym
skojarzeniem, a jednak one były
nierozerwanie związane z tymi świętami. Wiosenne mycie okien było pierwszą i raczej ponurą zapowiedzią Wielkiej Nocy, no bo kto je lubi pucować. W
domu rodzinnym było ich bez liku, bo w tamtych czasach były okna podwójne, a i mieszkanie mieliśmy duże. Ten wstrętny obowiązek niestety za
często spadał na moje jeszcze
bardzo młode barki.
Palemka - kiedy jako tako uporałem się z
szybami nadchodziła niedziela palmowa i czy chciałem, czy też nie, musiałem dreptać
do pobliskiego kościoła dzierżąc w dłoni następną palmę. Dlaczego następną? Tych
palm w naszym domu było bez liku i mole jak i inne wstrętne robactwo w nich się
od lat gnieździło. To przecież grzech wyrzucić poświęconą palmę, a że moi
rodzice nie chcieli iść do piekła, więc je ku radości robali magazynowali.
Pisanka - to było coś naprawdę świątecznego.
Jaja najpierw topiono w łupinach po cebuli, a później żyletkami , nożykami skrobaliśmy
na nich najprzeróżniejsze wzory, to była dla mnie małego „kajtka” wielka atrakcja,
mimo że krew z pokaleczonych dłoni lała się przy tym obficie. Tak udekorowane jaja kończyły swój krótki żywot
podczas wielkanocnego śniadania, a jedno z nich dzień wcześniej dostępowało
zaszczytu uczestnictwa w święceniu koszyczka. Tak czy owak los czekał je marny,
tak jak i inne potrawy.
Papierosy - nauczyłem się je palić w Święta
Wielkanocy. Kiedy cała rodzina podczas świątecznego nabożeństwa leżała w
kościele krzyżem ja wraz z kolegą ( tu nie podam imienia, bo może do dziś nie
przyznał się do tego niecnego, haniebnego uczynku) szliśmy na pobliskie płockie
Tumy i w ustronnym miejscu staraliśmy się na szybko wydorośleć. Do dziś pamiętam markę papierosów, to były
Winstony bez filtra, mocne jak diabli, krztusiliśmy się , dym drażnił nam oczy,
ale to dla takich twardzieli nie była żadna przeszkoda.
Zajączek - tu będzie krótko. Nie było zajączka i kropka.
Baranek - w tamtych czasach były dwa rodzaje
baranków, jedne z cukru, a inne z gipsu. Te z cukru dla mnie wielkiego
łakomczucha były wielką pokusą. Z utęsknieniem czekałam końca świąt, żeby się móc
do nich bezkarnie dobrać. Były twarde i
niejeden mleczak poleciał na ich słodkim ciele, ale ten smak był wart tej
wysokiej ceny.
Śmingus dyngus - to był dzień prawdziwych szaleństw.
Najbiedniejsze były dziewczyny , bo my
chłopcy tego dnia w specyficzny sposób okazywaliśmy im swoje zainteresowanie.
Im bliższa naszemu sercu tym bardziej zlana wodą. Ta reguła była tego dnia wiodąca. Dziś z
perspektywy lat muszę stwierdzić, że biblijny
potop był przy tym mizerną kałużą.
Wielkanocne biesiady - to była prawdziwa
droga krzyżowa. Trzeba było godzinami siedzieć przy stole i z uśmiechem na twarzy konsumować potrawy autorstwa mojej mamy, która notabene
była okropną kucharką. Jedyną atrakcją były mazurki, ale droga do ich
konsumpcji była długa i ciernista, wszak były ostatnim świątecznym daniem.
Żadne wspomnienia religijne z tego okresu nie
przetrwały w mojej pamięci. Przypuszczalnie dlatego, że konkurencja ze strony tych
przyziemnych była za silna. Te duchowe
gdzieś bezpowrotnie uleciały, a może w ogóle ich nie było?
Wesołych Świąt !
Jacek Ostrowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz