Dziś rozmawiałam z bardzo
młodą i energiczną pisarką Małgorzatą Błońską (autorką „Pistacji w KrainieSmoków”), która swoje miejsce odnalazła w Chinach, o których napisała książkę pełną miłości do nowego miejsca, w którym żyje – mimo krytycyzmu obecnego na wielu
stronach – bije tak bardzo, że ulegamy czarowi miejsc, w które nas przenosi.
AS: Z
książki „Pistacja w Krainie Smoków” dowiadujemy się, że twoje życie to jedna
wielka podróż. Jaki był twój pierwszy wyjazd zagraniczny?
MB: Mój
pierwszy wyjazd zagraniczny to były Czechy. Miałam jakieś 8 lub 9 lat i
pojechałam do Rymarova z grupą taneczną, do której wtedy należałam. „Słoneczne
Promyki” dały mi możliwość wojaży po Polsce, Czechach i Niemczech, bo tam
głównie występowałyśmy. Wtedy też nauczyłam się tego, że jagody to truskawki, a
maj to kwiecień.
AS: To
swoją przygodę z podróżowaniem zaczęłaś bardzo wcześnie. Jakie kraje
zwiedziłaś?
MB: Zwiedziłam to tak naprawdę tylko Polskę, Chiny, Indie i Węgry.
Odwiedziłam za to
znacznie więcej miejsc. Zapewne coś pominę, ale to bez znaczenia. Więc w
Europie to byłoby tak: Niemcy, Czechy, Słowacja, Słowenia, Chorwacja, Węgry,
Serbia, Bośnia i Hercegowina, Rumunia, Grecja, Austria, Włochy, San Marino, Holandia,
Belgia, Francja, Wielka Brytania, Irlandia. W Azji: Chiny, Hong Kong, Makao,
Tajwan, Indie, Tajlandia, Filipiny,
Malezja, Bliski Wschód: Jordania, Izrael, Palestyna, w Afryce tylko Egipt.
AS: Sporo tego jak na tak młodą osobę. Co w tych miejscach cię najbardziej
zaskoczyło?
MB: Zawsze staram się jechać w nowe miejsce z umysłem nastawionym na akceptację
nawet tych rzeczy, które, my, Europejczycy, uznalibyśmy za absolutne dziwactwo.
Odnoszę się dosyć sceptycznie do zwrotu „szok kulturowy”, ale oczywiście łatwo
wymienić rzeczy, które sprawiły, że zabłyszczały mi oczy. Wygrywają tu
zdecydowanie Indie z ich wspaniałymi kolorami i zapachami. Ulice pachną tak,
jakby ktoś wymieszał kadzidła z kardamonem w wielkiej misie, metro w Delhi z
sekcją tylko dla kobiet jest zdecydowanie najbardziej kolorowym miejscem na
ziemi (gdyby nie było pod ziemią- na pewno byłoby widoczne z kosmosu). Hinduski
nie wstydzą się pokazywać obfitych brzuchów „wypływających” zza sari, wyznawcy
dżinizmu maszerują po ulicach nago, rytualnie tarzają się w ulicznym brudzie. W
czasie porannej przechadzki nad brzegiem Gangesu zobaczyłam nie do końca
spaloną ludzką rękę dryfującą swobodnie po wodzie. Indie otwierają również oczy
na śmierć, a bycie świadkiem pogrzebu w tradycyjnym hinduskim stylu to
doświadczenie nie do opisania (szczególnie jego zapach).
Innymi zaskoczeniami
mogłyby być budynki w Mostarze, w Bośni, które wojnę pamiętają jakby wydarzyła
się wczoraj. Stoją niezmienione od lat, dziurawe od kul, zostawione na smutną
pamiątkę historii. Do tego wciąż zaminowane tereny w centrum miast, na których
wstęp grozi śmiercią. To samo w Serbii- kompletnie dziurawe od kul przewrócone,
czerwone od krwi autobusy. Serbia ma jeszcze inne zaskakujące „perełki”.
Najbardziej odstraszającą toaletę widziałam właśnie tam. I hostel, którego nie
sposób zapomnieć. Cztery nogi łóżka były wstawione w wiadra z wodą, żeby
karaluchy próbujące na nie wejść- utopiły się wpadając do wody.
W Chinach zaskakuje kreatywne
podejście do jedzenia. Generalnie nie ma czegoś, czego nie dałoby się
przyrządzić w kuchni. Większość z tych „specjałów” jest opisanych w książce,
ale w rzeczywistości jest ich znacznie więcej, na przykład zupa z gniazda ptaka
czy zajęcze języki. Kolejną kwestią byłoby to, jak w rzeczywistości wygląda
chińska aborcja. Napisałam o tym cały rozdział, ale wydawca uznał go za zbyt
drastyczny i idący w kierunku literatury dla kobiet. Jeśli jesteś zainteresowana-
podeślę do przeczytania.
AS: Bardzo chętnie. Nie żebym się lubowała w drastycznych scenach czy
przeżyciach, ale w Polsce co jakiś czas wraca ten temat. Szkoda, że wydawca go
pominął, bo to mogłoby być doskoanłym tematem do wielu dyskusji społecznych. U
nas o praktykach aborcyjnych w innych krajach mało się mówi albo wcale. W
książce można spotkać się z opisami jak z książek grozy czy horrorów, a mimo
tego chcesz tam być. Za co kochasz Chiny?
MB: Wydaje mi się, że musiałabym napisać drugą książkę pod tytułem „Pistacja zakochana
w Chinach”, żeby wyjaśnić moją miłość do Chin. Chiny dają mi wrażenie „drugiego
życia”. To tu dojrzałam, to tu zrozumiałam tyle rzeczy, dzięki którym dziś
jestem tym, kim jestem. Niewykluczone, że to wszystko wydarzyłoby się i wtedy,
gdybym zdecydowała się nigdy nie wyjechać, ale tu na pewno miałam szansę
dojrzeć szybciej. Chiny nauczyły mnie doceniać wszystko to, co mam i kim
jestem. Na pewno spory udział w tym procesie mieli moi buddyjscy znajomi.
Obserwując ich nastawienie do życia- tak łatwo zrozumieć, co to znaczy być
naprawdę szczęśliwym. Niemożliwe jest niezarażenie się ich stylem życia.
Poznałam tu wspaniałych
ludzi pochodzących z różnych stron świata, którzy tak jak ja- chcieli od życia
czegoś więcej niż praca biurowa od 9 do 17. Oni mieli swoje powody, dla których
wybrali Chiny. Mieliśmy szczęście poznać się na naszych krzyżujących się
chińskich drogach.
Dużym czynnikiem
przyczyniającym się do mojej chińskiej miłości jest moja praca. Uwielbiam
budzić się w poniedziałek rano myśląc o wspaniałych pięciu dniach z moimi
studentami i znajomymi z pracy. Atmosfera, którą stworzyliśmy w pracy na pewno
dodaje mojemu życiu magii, ponieważ czuję się bardzo związana zarówno z moimi studentami,
jak i z szefostwem.
AS: W jakim mieście najchętniej byś zamieszkała?
MB: Jeśli miałabym wybrać inne niż Pekin miasto- prawdopodobnie byłoby to
Sarajewo, stolica Bośni i Hercegowiny. Jeśli miałabym ochotę doświadczać magii
na co dzień- na pewno jest to najlepsze miejsce spośród tych, w których byłam. Nie
wiem dlaczego, ale zawsze duże znaczenie miało dla mnie to, jak miejsca pachną.
Ktoś powiedział kiedyś, że nie da sie poznać miejsca bez powąchania go. W
Sarajewie jednak zapach zmienia się co dnia. Może to być zapach kawy parzonej
na ulicach, szpinaku i sera zawijanych w tradycyjny bośniacki „kłębek”, zapach
chust sprzedawanych na bazarach, lokalnie warzonego piwa, mieszanina wody
święconej, kadzideł palonych w synagogach i olejków używanych w meczetach,
delikatny zapach wody z rzeki Miljacka. Sarajewo nie jednego może zaczarować
swoim spokojem. Nie ma tam pędu, wieżowców i kawy na wynos. Jest za to historia i kultura narodu tak
niedawno jeszcze targanego wojną i wysiłki zwykłych ludzi, by ich różnice
potrafiły ich do siebie zbliżyć, a nie dzielić. Sarajewo to miasto grobów. Ze
wzgórz rozciąga się widok na cmentarze, ale pojedyncze groby są wszędzie
dookoła, w centrum miasta, przy ławkach, sklepach, ulicach. Są to małe muzułmańskie
nagrobki przypominające raczej słupki niż tradycyjne groby, które my stawiamy
na cześć naszych bliskich.
Trasa, którą pokonuje się
pociągiem z Sarajewa do Mostaru to również bardzo magiczne doświadczenie. Może
miałam szczęście, bo dopisała wówczas mgła, która nadawała górom, przez które
tunelami przebijał się pociąg- mistycyzmu, a mijanym meczetom, których były
dziesiątki nawet w maleńkich wioskach- wrażenia nierealności. „Gdyby bóg
istniał, na pewno zamieszkałby właśnie tutaj”- myślałam nie odrywając nosa od
chłodnej szyby.
AS: Gdybyś miała moc wypowiadania spełniających się życzeń to co zmieniłabyś w
Pekinie?
MB: Bardzo łatwe pytanie- powietrze. Zmieniłabym je na krystalicznie czyste,
czyli takie, jakie zdarza się w Pekinie od święta. Mielibyśmy błękitne niebo
każdego dnia i łatwo byłoby dostrzec gwiazdy. Jeśli mogłabym zmienić coś
jeszcze- zlikwidowałabym ten potworny zimowy wiatr i wilgoć w lecie.
Do tego wprowadziłabym
dodatkowy przedmiot w szkole podstawowej. Mógłby się nazywać „wiedza cywila”.
Dzieci uczyłyby się tego, że kolejka to rzecz święta, że jeśli kogoś się
szturchnie należy przeprosić, że plucie na ulicach nie wygląda atrakcyjnie i że
fizjologiczne potrzeby można załatwiać JEDYNIE w prywatności i po ukończeniu
OBOWIĄZKOWO należy umyć ręce.
Chciałabym również
zmienić pozycję mamy i synka, których widuję codziennie w drodze powrotnej z
pracy. Siadają oni na zewnątrz starego hutongu na malutkich krzesełkach przy
małym stole i odrabiają zadanie domowe. Widać, że chłopczyk dwoi się i troi nad
każdym ruchem długopisu, by ładnie wymalować chiński znak trzęsąc się z zimna.
W ich hutongu na pewno ciężko o elektryczność i ogrzewanie...
AS: Chiny uchodzą w Polsce za kraj komunistyczny i w dodatku rządzony przez
stałych dyktatorów. Mamy dobrą wizję Chin? Jak się żyje w takich warunkach
politycznych?
MB: Mamy bardzo złą wizję Chin. Komunizmu w Chinach na co dzień się nie
odczuwa. Za to nie do ukrycia jest wszechobecna globalizacja, zaślepienie
Zachodem, pogoń za pieniądzem i konserwatyzm. Chiny są tym unikatowym, jedynym
na świecie przykładem połączenia kapitalizmu, tradycjonalizmu i komunizmu.
Komunizm istnieje oczywiście w Partii i kontroluje życie tych, którzy chcą mieć
cokolwiek wspólnego z polityką lub wyrażają się o niej niepochlebnie. Zdecydowana
większość społeczeństwa, która nie ma ochoty zajmować się polityką i prawami
człowieka- nie ma możliwości realnego odczucia „komunizmu”. Ci, borykają się z darwinistycznym
kapitalizmem i ekonomią. Jednak to tradycje konfucjanizmu mają wpływ na życie
obu grup. Satysfakcja rodziny góruje nad satysfakcją jednostki, wypełnianie
tradycyjnych ról, zachowanie „twarzy” tak ważne we wszystkich aspektach życia,
czy tematy tabu, o których absolutnie nie należy dyskutować, jeśli chce się być
uważanych za porządnych obywateli.
Nikt nie nazwałby szefów
Chińskiej Partii Komunistycznej dyktatorami. Dużo Chińczyków wydaje się myśleć,
że poprzedni prezydent- Hu Jintao wypełniał jedynie odgórne polecenia nadane
przez partię. Nowy szef- Xi Jinping zdaje się jednak być bardziej niezależny.
Moi zachodni znajomi debatują przy piwie nad tym, że Xi przejmuje kontrolę nad
wieloma departamentami skupiając większość władzy w swoich rękach. Bulwersują
się, że to coś, co robią dyktatorzy. Piwne dyskusje nie mają końca i każdy
zastanawia się, czy Chiny zdominują XXIszy wiek i większość ma nadzieję, że
nie. Moi chińscy znajomi jednak machają rękami mówiąc: „jakość naszego życia
polepsza się z dnia na dzień- naprawdę mam narzekać na to, że Xi jest zarówno
szefem partii, jak i sił zbrojnych? A czy sam fakt tego, że godzinami
dyskutujecie nad tym, czy Chiny zdominują XXIszy wiek czy też nie- nie oznacza,
że to w zasadzie może się stać?”
AS: Jak toczy się twoje życie w Chinach?
MB: Moje chińskie życie toczy się wokół dwóch prac, jogi, dosyć dużej ilości
spotkań ze znajomymi, nauki języków (obecnie arabski, francuski i wciąż chiński
oczywiście). Do tego dwa razy w tygodniu mam lekcje historii Chin. W weekendy
zawsze robię coś innego- wycieczka za miasto, galeria, testowanie nowych
restauracji, wykłady, szkolenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz