Ernest Hemingway, Stary człowiek i morze, tł. Bronisław Zieliński, Warszawa "Muza" 2007
Stary człowiek i morze była książką, którą bardzo długo
omijałam przez to, że podstawówce nie przypadła mi do gustu. Dlaczego? Nie
wiem. Pamiętam, że wydawała mi się bardzo monotonna. Nic po za tym. Ostatnio
pisząc o jednej książce napisałam, że jest monotonna jak „Stary człowiek i
morze”. Dopiero komentarz jednej osoby sprawił, że chwilę się zastanowiłam nad
tym, co pamiętam. To właśnie dzięki niej sięgnęłam po książkę.
Czytywałam Hemingwaya w liceum. Podobały mi się opowiadania
poruszające tematykę hiszpańską. Indoktrynowano mnie wówczas w szkole, że
walczył on po właściwej stronie. Właściwej, czyli jakiej? Po stronie
komunistów, którzy walczyli z Falangą i Republiką. Były to dość ciekawe
wspomnienia z tamtych czasów.
Książka zaczyna się od rozmów starca z wnukiem, który lubi
łowić ryby z dziadkiem, ale rodzice mu nie pozwalają, bo łódź starca jest
pechowa, przez to, że nie złowił niczego przez kilka dni. Proste relacje między
chłopcem a sędziwym rybakiem przypomniały mi nieco dzieciństwo na wsi, kiedy
prowadzono proste rozmowy o rosnącym zbożu, cieleniu się krów, prosieniu świń.
Wszystko było takie proste, poukładane, wszystko było białe lub czarne, a praca
ciężka, ale trud nagradzano chwilami motywującej rozmowy.
Po wypłynięciu w morze mamy do czynienia z licznymi
retrospekcjami. Santiago myślami wraca do chwil próby, szczęścia, zmian. W
szkole ta książka spłycana jest do wątku walki z tuńczykiem, jako
przekroczeniem swoich granic. Dla mnie jest to historia pewnego rodzaju ludzi,
do których mogę i siebie zaliczyć. Nie pozostaje mi nic poza zachęceniem do
ponownego zaglądania do lektur szkolnych. Jeśli nie samodzielnie to z własnymi
dziećmi. Takie czytanie wzmacnia więzi i daje tematy do rozmów o życiu.
:-)
OdpowiedzUsuńTak, to Twoja zasługa :)
Usuń