Głogów, ulica Obrońców Pokoju. Jest
lipiec 1964 roku, około południa…
– Kupimy oranżadę? – zapytałem Stefka,
zanim jeszcze zza krzaków przy płocie ogródków działkowych, przy ulicy Obrońców
Pokoju, wyłoni się kiosk Kowalczyka.
Jedziemy naszym koniem Karym i platformą[1]
ze spółdzielni[2]
do domu. Jedziemy miastem, ale oprócz ulicy wyłożonej drobną kostką granitową
to nie ma tu prawie nic. Wszędzie tylko gruzy zburzonych budynków. Gdyby nie
chwasty i krzewy, które te gruzowiska bujnie porosły, to można by sądzić, że to
nie jest już początek lat sześćdziesiątych, ale że wojna w Głogowie skończyła
się dopiero ot co. Kary truchta żwawo. Obraca się na nas. Jakby wiedział, że
obok kiosku Kowalczyka nie można przejechać za szybko, żeby go przegapić. Nie
ma zdziwienia. Nawet koń swój rozum ma. Gdy bowiem kiedykolwiek tędy jedziemy,
a jeździmy tu często, wracając do domu, gdy zawozimy warzywa do głogowskiego
szpitala na Kościuszki, do kuchni, rozumie się, to niemal zawsze stajemy tu na
oranżadę. Niemal, to znaczy, gdy tylko mamy pieniądze. Teraz chyba jednak nie
mamy, to znaczy Stefek nie ma, bo przemilczał moje pytanie.
– Możemy kupić… – odpowiada mi w
końcu. – Ale tylko jedną, bo na więcej nie mam…
– To niech będzie chociaż jedna…
Trudno być zadowolonym, ale lepsza
jest jedna niż żadna.
– A chce ci się pić?
– Prrrr.
W odpowiedzi Stefek krzyknął jedynie
na Karego i szarpnął go energicznie lejcami.
Koń posłusznie zatrzymał się. Stoimy
platformą akurat naprzeciwko budy Kowalczyka. Kolejki nie ma. Kilku facetów
jedynie, tak jak zawsze tu, stoi obok kiosku, w rękach trzymają kufle z piwem i
rozmawiają o czymś ważnym, bo mówią bardzo głośno.
– Idź, kup…
Stefek podaje mi monetę dwuzłotową.
Schodzę z platformy i podbiegam do
okienka w kiosku. Jest malutkie. Takie, że widać w nim tylko kawałek białego
kitla kioskarza. Co chwila wychodzą z niego tylko dwie dłonie, a w nich kufle z
piwem. Trzy całkiem je zasłaniają na szerokość. Teraz mam je akurat na
wysokości oczu.
– Poproszę jedną oranżadę.
Nikt mi nie odpowiada, ale po chwili z
czeluści okienka wyłania się czerwona butelka.
Wiśniowa, najlepsza.
– Kosztowała złoty sześćdziesiąt, masz
resztę.
Podaję Stefkowi cztery monety po
dziesięć groszy, po czym on schodzi z platformy. Chowa do kieszeni czterdzieści
groszy, bierze ode mnie butelkę z oranżadą i zaczyna odmierzać na etykiecie.
– Żeby było sprawiedliwie. Po pół
butelki.
Zrobił rysę paznokciem kciuka na
środku etykiety. Pokazuje mi, żebym sprawdził, więc sprawdzam.
– Sprawiedliwie jest.
– Tylko żebyś nie miał pretensji, jak
zawsze… – ostrzega mnie i zaraz po tym dodaje:
– Ty pijesz pierwszy.
Podaje mi butelkę. Otwieram ją i
zaczynam pić. Stefek trzyma palec na etykiecie, paznokciem na zaznaczonej
rysie. Nie przeszkadza mi to. Już bardziej to, że muszę pić jako pierwszy. Ale
to on miał pieniądze, więc wybrał kolejność. Piję bardzo powoli. Co najwyżej
ćwierć łykami, żeby było dłużej. Oranżada jest niewysłowienie smaczna, zimna,
słodka i z gazem, po którym przyjemnie się odbija. Ale nie mogę się nią
delektować tak, jakbym chciał. W myślach już widzę Stefka, jak on już trzyma
butelkę z połową oranżady i zaraz będzie ją pił, jeszcze wolniej ode mnie, bo
nikt nie będzie go poganiał.
– Nie przesuwaj palca, nie oszukuj.
Mówię niewyraźnie, bo prawie bez
odrywania ust od butelki, ale zasadnie, bo z odległości kilku centymetrów
zauważam, że jego palec poruszył się na etykiecie.
Sprawdzamy. Jednak nie oszukiwał.
Oranżada jest nawet trochę poniżej rysy.
Teraz pije Stefek. Zasysa powoli. Nie
zawsze połyka, bo widzę, że robi cofkę z buzi z powrotem do butelki. Co chwilę
odstawia ją od ust. Mlaska i oblizuje się.
Ale mam apetyt.
Znowu pije. Zostawił trochę. Co zrobi?
– Masz, popraw sobie.
Podaje mi butelkę, wchodzi z powrotem
na platformę, sadowi się na siedzeniu i dodaje:
– I odnieś ją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz