Dziś prapremiera książki, której patronuję. Zachęcam Was do sięgania po książki wrocławskiej poetki, zaglądania na jej blog, śledzenia i uczestniczenia w prowadzonych przez nią warsztatach oraz przeniesienia się w świat dzieciństwa. Katarzyna Georgiou opowiada o wakacjach swojego syna:
Autentyczne dzieciństwo to dzisiaj rarytas dla miejskich dzieci…
W dzisiejszym skomputeryzowanym, zmechanizowanym,
zmotoryzowanym świecie i społecznościach „środowiskowych lęków”,
obrazki z dzieciństwa, takie jak ten poniżej, wydają się być nieosiągalne dla
miejskiego dziecka… No, chyba że ma świadomych rodziców.
A przecież każdy z nas, 35+, dobrze pamięta, jak bez rodziców włóczyliśmy
się po podwórkach, kąpaliśmy w gliniankach, stawach i zakolach pobliskich rzeczek,
skakaliśmy z dachu stodoły na sąsiadowej łące, wspinali po drzewach w ogrodach,
bawili się w ciepłych podeszczowych majowych kałużach, łapali żaby, traszki, żuki
i pasikoniki, robili bukiety z ziół, łąkowych kwiatów i
polnych zbóż.
Kiedyś, umorusane dzieci przychodzące do domu tylko po coś na
ząb, to było coś zwyczajnego. Teraz, boimy się wypuścić dziecko samo do
pobliskiego parku czy nawet na podwórko. Mało tego,
przynosimy coraz to więcej gier komputerowych do domu, płyty CD do
telewizyjnego odtwarzania, zamiast pójść na zwyczajny popołudniowy
spacer z dzieckiem do parku, bo o dalszej wyprawie to szkoda gadać pomiędzy
urlopami.
A przecież wiedzę o życiu, dzieci zdobywają przede wszystkim
przez aktywne konstruowanie i zdobywanie doświadczeń. Nauka wypływa z doświadczania
rzeczywistości i by poznanie miało pełnię wartości, nie może być oderwane od kontekstu socjalnego –
najlepiej bowiem dzieci przyswajają wiedzę w czasie interaktywnych zabaw i wśród
ludzi /grup wspierających ten proces. Tyle ile się da, dziecko powinno
przyswajać samodzielnie poprzez obserwację i aktywne uczestnictwo w procesach
poznawczych. Dorośli zaś powinni być pomocni w stwarzaniu warunków do
zaistnienia optymalnych sytuacji w polu doświadczania. Dorośli często nie
postrzegają dzieci jako inteligentnych, mocnych, kreatywnych i kompetentnych,
usiłując zrobić za nie wszystko co możliwe i uratować je od potencjalnych
niebezpieczeństw, choćby zwykłego zadrapania na nodze lub co gorsza,
zabrudzenia. Ile razy słyszymy „Nie dotykaj tego, bo się ubrudzisz”, „nie właź na
to drzewo, bo spadniesz”, „nieś ostrożnie, bo polejesz sukienkę, albo lepiej
daj mi to, ja poniosę…”
Wracając do grup rówieśniczych i kontekstu
społecznego i kulturowego dziecięcych działań, warto wspomnieć Vygotskiego, który
twierdził, że największa wartość zabawy i interakcji z rówieśnikami,
leży w tym, że zabawa nakłada pewien przymus na wolną ekspresję dziecięcej
woli, ucząc tym samym samoregulacji potrzeb, opanowania reakcji i własnych
zachowań w czasie odgrywania zaobserwowanych ról
i symbolicznych działań, czy też w czasie zmagań z wyzwaniami natury czy
wymaganiami środowiska zabawy.
Tyle teorii, bo najbardziej interesuje mnie, jako praktyka,
obserwacja dzieci w zabawach środowiskowych i sposób
czerpania doświadczeń z absolutnie samoczynnie zaistniałych sytuacji, które są przyczynkiem
do harmonijnego rozwoju. Jestem szczęśliwa, że decyzja o zaadoptowaniu domu na
wsi tak pięknie wpisała się w zaspokojenie potrzeb i dziecka i rodzica. Środowisko
naturalne, którego bogactwo jest nieocenione, oraz zdroworozsądkowe podejście
społeczności wiejskiej do naturalnych potrzeb dzieci, jak i nauki płynącej
z nałożonych na nie obowiązków rodzinnych i sąsiedzkich, są wspaniałymi
partnerami w edukacji dorastającego człowieka.
Pewnego dnia, szukając mojego syna, by wręczyć mu kanapkę,
gdyż uznałam, że to już najwyższa pora nakarmić głodomora, kierowałam się echem
perlistego śmiechu, dobiegającego z podwórza sąsiadki.
Nie spodziewałam się zastać mego smyka ociekającego deszczówką z
ogrodowej wanny, a już na pewno nie włażącego do niej z butami… Taki jednak
widok mnie przywitał.
Westchnęłam, i pognałam młodego do domu po klapki i suche spodnie.
Gdy się przebrał, od razu znikł mi z oczu.
Dwie godziny później, postanowiłam zobaczyć, gdzie się znowu
podziewa. Wrzaski dochodziły z rzeczki tym razem. Spoglądam, a tu pies sąsiada
pływa… Tuż za nim jednak i mój syn, wraz z dwoma kolegami. Drugi
komplet rzeczy mokry – koszulka i czapka z daszkiem się suszą na podwórkowej
linie, a sąsiadka zaopatrzywszy mą latorośl w kalosze, umożliwiła mu ponowne wejście
do wody, jako że dno muliste i klapki już z prądem popłynęły.
Patrzyłam z radością, jak mój syn
pluska się w mętnych podeszczowych po pas głębinach, wspominając jak kilka
miesięcy temu, właśnie w tym miejscu zoczyłam piżmoszczura i bobry, i nie żal
mi było tych zrujnowanych dżinsów… Podziwiałam, jak młody bez lęku o to,
co na dnie lub w wodzie, po prostu odkrywa swoje możliwości i uczy się współzależności
zjawisk. Pod prąd nie pływał, tylko z prądem, omijając płycizny, badając brzegi
obrośnięte szuwarami, obserwował zachowanie hasającego obok psa, a w pewnym
momencie, zapadając się po kostki w nabrzeżnym błocku, wyniósł z
rzeczki to cudo:
Dwa dni po przygodzie, skóra z
pleców mu obłaziła, bo nie skonsultował ze mną mazidła ochronnego, decydując
samemu o zdjęciu koszulki… Upał był niemiłosierny – 33 stopnie w słońcu, więc
instynktownie zadziałał. Ale za to
nauczył się, że woda przyciąga promienie słoneczne. Pewnie też i wdzięczny jest
krasuli, której mleko w zsiadłej formie, przyczyniło się do
zredukowania nadmiernej i niekontrolowanej opalenizny. Lekcja przednia i ucząca
odpowiedzialności za własne czyny i zdrowie.
A co go czeka, gdy zabierze wędzisko, które
dostał od mojej siostry w prezencie? Skąd weźmie przynętę – nie mam zamiaru
wnikać. Wiejscy koledzy zapewne go nauczą. Granicę stawiam tylko przy drzwiach
kuchennych. Nic z rzeczki nie trafi zapewne na moją patelnię…
© Skalny Kwiat
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz