Czy ja kiedykolwiek byłam dzieckiem? – Odpowiedziałam
na propozycję napisania wspomnień z wakacji. Gdzieś z drugiej strony komputera
kilkadziesiąt kilometrów ode mnie wyobraziłam sobie uśmiech. To właśnie ten uśmiech niedowierzania wprawił mnie w stan
zadumy. Zaczęłam zastanawiać się jak to ze mną było? Dzieckiem oczywiście byłam.
Przecież każdy nim jest zanim dorośnie. Ja natomiast pamiętam siebie jako to
dziecko „dorosłe”. Zawsze poważne i nie bardzo skore do właściwych dzieciakom psikusów.
Z wakacji też pamiętam już te bardziej dorosłe.
Opowiem za chwilę o swoich osiemnastych urodzinach
obchodzonych z pompą…dokładnie i w przenośni. Chyba to właśnie ta dosłowna
sprawiła, że pamiętam je do tej pory. Powoli zaczynam zagłębiać się we
wspomnieniach i co widzę? Jeszcze wcześniej zanim „wydoroślałam” jako 12 letnia
dziewczynka (rachunek będzie prosty 1968+12= w 1980 roku) zostałam wysłana na
obóz do Neubrandenburga. Miasta znajdującego się wówczas w granicach NRD. Mało pamiętam z tej
pierwszej dla mnie podróży za granicę. Przywiozłam z niej jedynie obraz
wielkich piersi Niemki (wychowawczyni grupy niemieckiej )i jej golizny.
Pamiętam swoje wewnętrzne oburzenie. Małej dziewczynki, której oczy co ranek
zderzały się z wielkimi jak balon piersiami tamtej kobiety swobodnie
dokonującej ablucji nie tylko wcześniej wspomnianych części ciała. Żadna z
wychowawczyń polskich, ani innych niemieckich opiekunek tego nie robiła w
czasie, kiedy dzieci miały czas na toaletę. Dlatego zastanawiało mnie to
zarówno wtedy jak i teraz, dlaczego tylko ona? To pytanie pozostało bez
odpowiedzi. To chyba było dla mnie za mocne przeżycie skoro z tamtego wyjazdu
pamiętam tylko to. Ale odpłyńmy stamtąd. Razem z wodą spod prysznica
piersiastej Niemki popłyńmy teraz nad jeziora mazurskie do Borowskiego Lasu,
gdzie inaczej niż to zwykło się robić obchodziłam swoje osiemnaste urodziny.
Jestem zodiakalnym Lwem więc ten dzień zawsze
wypadał ( za czasów szkolnych) w wakacje. Teraz to słowo już dla mnie straciło
rację bytu. Niestety. Od wielu lat korzystam z wakacji dla dorosłych czyli
urlopu i to znowu pojawi się słowo niestety
- w bardzo okrojonej wersji. Tamtego roku spędzałam je na obozie
harcerskim. Byłam niemal pełnoletnia. Do faktycznej pełnoletności brakowało mi
już tylko parę dni. Dlatego znajdowałam się w kadrze młodzieżowej, co wiązało
się z większymi obowiązkami i jeszcze większą wolnością. Fajna sprawa.
Lato było upalne. Cały dzień świeciło mocne słońce.
W Borowskim Lesie panowała ogromna duchota. Druhna Agnieszka często schodziła
długą ścieżką na dół, gdzie usytuowana była część gospodarczo – gastronomiczna
obozu, by sprawdzić czy wartownicy są na swoich miejscach, a tak naprawdę z
niecierpliwością wyglądała rodziców, którzy mieli zjawić się ze specjalnym
prowiantem. Koło wieczora wreszcie przybyli. Przywieźli kilka blach ciasta. Jakiego
? Nie pamiętam. Nie ważne. Kilka szampanów i zapewne jeszcze trochę innych
trunków, ale nie to było przecież najważniejsze. Szampan i ciasto musiało być.
I było.
Na porannym apelu komendant obozu ogłosił, że
tego dnia druhna Agnieszka obchodzi swoje
osiemnaste urodziny i zaprasza po kolacji wszystkich obozowiczów na
poczęstunek.
Stołówka została odświętnie przystrojona przez
drużynę Agnieszki, która tego dnia
pełniła służbę, więc opiekę nad harcerzami przejęła jej koleżanka z kadry i
namiotu druhna Helenka i mogła w tajemnicy przed nią popracować nad wystrojem
stołówki. Na stolikach stały polne bukiety, a wejście zdobiła piękna girlanda z
kolorowej bibuły. Ciasto przywiezione przez rodziców rozeszło się w trymiga,
ale mama przezornie zostawiła jeszcze jedną blachę na wieczorne biesiadowanie z
dorosłymi.
Przepiękny bukiet z traw i runa leśnego, jaki
od nich dostałam, zasuszony, przez lata stał u mnie na szafie.
Wieczorem nieco się ochłodziło. Powiew wiatru
wszyscy przyjęli z wielką radością. Nie przyniósł on jednak nic dobrego. Wraz z
nim zaczęły napływać burzowe chmury, z których w jednej minucie lunęło jak z
cebra. I to jest dobre porównanie. W tym czasie biesiada przeniosła się już ze
stołówki przed namiot, który otrzymali
do dyspozycji moi rodzice. Zaczynało być kameralnie i swobodnie, z racji
urodzin reszta służby została mi darowana. Było miło.
Polał się szampan i …lunęło z nieba. Mama
chwyciła ciasto i w jednej chwili znalazła się w namiocie. To było zdecydowanie
dobre posunięcie, ponieważ jak się okazało to nie był zwykły deszcz tylko
nawałnica. W Borowskim Lesie rozszalała się ogromna burza, namioty trzeba było
podkopywać, chociaż to i tak nic nie dawało. Wszystko przemokło do cna. Dobrze
zapowiadająca się imprezka została brutalnie przerwana. Suszenie wszystkiego po
zlewie trwało ze dwa dni. Mało tego w tym zamieszaniu zaginęła jeszcze nasza mała
suczka, która przyjechała z rodzicami ( młodziutka ratlerka). Bezskutecznie szukali
ją później wszyscy obozowicze. Straciliśmy już nadzieję. A tu nagle gdzieś koło
północy ojciec wyszedł z namiotu zapalić papierosa i coś mu błysnęło kiedy
zapalał zapalniczkę. To jej płomień odbił się w przerażonych ślepkach naszej
Miki stojącej miedzy namiotami. Radości było co niemiara. Następnego dnia jak
to bywa z wakacyjną aurą…po burzy zaświeciło słońce.
*zdjęcia pochodzą z archiwum pisarki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz