Ewa Maja Maćkowiak, Na koniec świata, Katowice „Szara Godzina” 2018
Magia i dobro to dwie rzeczy, które powinny zagościć
w życiu każdego nas, abyśmy mogli być szczęśliwsi. Jak to zrobić? Jest na to
niezawodny sposób: pokochać siebie.
„Czasem najtrudniej jest pokochać samego siebie. Ale
ta miłość jest najważniejsza. Ona jest początkiem. Z niej rodzą się wszystkie
inne miłości. Pokochaj siebie”.
Pozytywne, życzliwe i skupiające na własnych
potrzebach myślenie pozwoli nam zmienić życie na lepsze, dostrzec w innych
dobro oraz to, że oni także mają potrzebę skupiania się na sobie, a także
potraktować dotychczasowe doświadczenia jako bardzo ważną lekcję, bez której
nie bylibyśmy tymi osobami, którymi jesteśmy. Barbarę spotyka wiele takich
sytuacji, które zmuszają ją do tego, aby pewnego dnia rzucić wszystko i
wyjechać do Końca Świata. Pewnie myślicie,
że pomyliłam „do” z „na”, ale tak nie jest, ponieważ jest to nazwa istniejącej naprawdę
miejscowości znajdującej się w Wielkopolsce w powiecie ostrzeszowskim. Zarówno prawdziwa, jak i powieściowa wioska
jest niesamowicie mała. Nikt tam już nie chce mieszkać. Młodzi wyprowadzają się
do dużych miast, a w walących się domach pozostają osoby starsze. Przygnieciona
życiem Barbara znajduje tu miejsce dla siebie. Ruina z otaczającą ją graciarnią
dla głównej bohaterki jest malowniczym zakątkiem z dużym potencjałem i
urokliwymi zakamarkami. Widoczne na zdjęciach walające się w ogrodowych
chaszczach sprzęty ogląda z zafascynowaniem. Niewiele się zastanawiając jedzie,
by nabyć niechciany, opuszczony dom.
I właśnie wtedy zaczyna się akcja książki, która
zabiera nas raz do teraźniejszości raz pozwala zagłębić się w przeszłość. Skulona
z zimna, wychudzona i wyglądająca na pokonaną przez życie Basia szybko i
zdecydowanie staje się właścicielką miejsca, które będzie wymagało od niej
dużej ilości pracy. Ale zajęcie się czymś, planowanie to właśnie to, czego ona
teraz najbardziej potrzebuje. Im ciężej tym lepiej.
Pierwsze tygodnie mieszkania to przede wszystkim ciężka
praca nad przywróceniem tego domu do świetności, ale też stopniowe wchodzenie
do małej społeczności, która traktuje przybyła jak wiedźmę, a wszystko przez
jej dziwne zachowania: przytula się do drzew, śpiewa, zbiera zioła, robi
lecznicze mieszanki oraz uzdrawiające przedmioty. Stopniowo dowiadujemy się, że
Basia w nowym miejscu leczy rany, które do tej pory zadało jej życie:
wychowywana przez złą ciotkę, porzucona przez mężczyznę, który zapewniał ją o
swojej miłości dochodzi do wniosku, że musi całkowicie zmienić swoje życie.
Bliskość natury ma jej przywrócić spokój ducha, odnaleźć sens, oczyścić się ze
zła jakie ją spotkało i pielęgnować miłość do siebie oraz otoczenia.
Młoda, nieznająca trudów życia na wsi kobieta ucieka
w miejsce, w którym najtrudniej przetrwać, bo małe miejscowości to brak pracy,
trudy związane z koniecznością dbania o ogród i dom, izolacja od świata. Szybko
okazuje się, że właśnie tu jest bliżej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej, bo
sąsiadka znajdzie nie jeden pretekst, aby do niej zajrzeć. Basia z odwiedzinami
też nie będzie jej dłużna: a to wpadnie po mleko, a to po ser czy inną
potrzebną rzecz. Powoli między nią, a mieszkańcami zacieśniają się więzi, uczy
się nowych rzeczy i coraz lepiej poznaje siebie oraz moc przyrody. Jej fascynacja
siłami natury przebija z każdej strony, a zapał do pracy wzbudza podziw. Basia
jest niczym dobra wróżka, która na łąkach i w lesie potrafi znaleźć wszystko
to, co potrzebne, aby pomóc w czasie choroby. Bohaterka dookoła siebie tworzy
świat pełen pradawnych obrządków, wzbogacony wiarą w moc słowiańskich rytuałów,
które pozwalają jej zebrać przy wigilijnym stole zaskakujących gości i chociaż „Na
koniec świata” Ewy Mai Maćkowiak nie jest lekturą świąteczną na pewno pomoże w
budowaniu klimatu, pomoże w przywracaniu ważnych obrzędów, zachęci do
samodzielnego wykonywania wielu zdrowych i smacznych potraw, których zapachy
wydają się unosić nad czytanymi stronami.
Pewnie zastanawiacie się, w jaki sposób może na
prowincji przetrwać osoba niemająca pracy. Basia i na ten problem znajdzie
cudowne lekarstwo: przygotowuje otoczenie do warsztatów eko, produkcji mydełek,
rękodzieła, zielarstwa. Ku naszemu zaskoczeniu bohaterka stopniowo rozwija swój
biznes. Czy uda jej się do końca zrealizować plany? Tego nie wiemy, ale widzimy
śmiało stawiane pierwsze kroki.
„Na koniec świata” to książka specyficzna. Niby
powieść o skrzywdzonej kobiecie, ale ta historia wydaje się tylko pretekstem do
pokazania nam jak bogatą mamy kulturę, jak wiele zwyczajów i powiedzonek
odchodzi w zapomnienie. To sprawia, że klimat polskiej wsi wydaje się być
egzotyczny: stajemy się świadkami wypowiadania zaklęć, wiary w moc ognia,
totemów, majowych pali, łapaczy chwil (do których inspiracją były indiańskie łapacze
snów). Wszystko to wymieszane z namacalną cudownością przyrody karmiącej nas swoimi
darami (od buraczków po kapustę a nawet czereśnie w spirytusie). W treść
wpleciono przepis na zakwas z czerwonych buraków czy opisy pieczenia chleba. I
kiedy tak mamy wrażenie, że jest to przede wszystkim opowieść o obyczajach
odkrywamy, że jednocześnie bardzo dobrze poznaliśmy losy bohaterki od momentu
jej poczęcia.
Teraz pewnie pod wpływem mojego opisu macie wrażenie,
że to taka bardzo nudna, sentymentalna książka o polskiej prowincji. Nic bardziej
mylącego, bo sporo tu humoru, zabawy słowem i kontrastu wynikającego ze
zderzenia kulturowego dziewczyn (Basi i jej przyjaciółki) z miejscową, bardzo
nieliczną ludnością ograniczającą się do trzech osób: pani Rzepkowa mówiąca
gwarą, Remek (listonosz) i pan Ignac. Przeprowadzka Basi na wieś wywraca ich życie:
młody się zakochuje, a starsi mają w tej dziwnej miastowej sporą pomoc.
Jeśli chodzi o akcję to sporo w niej wątków
porzuconych, przez co czytelnik czuje lekkie rozczarowanie połączone z
niedosytem. Otwarte zakończenie być może jest zapowiedzią kolejnych tomów, ale
o tym przekonamy się z czasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz