Wizyty kobiet u specjalistów różnią się od wizyt mężczyzn u
specjalistów. I to nie dlatego, że lekarze są delikatniejsi wobec kobiet tylko,
kiedy kobieta trafia do specjalisty dostaje kluczowe pytanie: „ile dzieci
urodziła”. Mężczyzn o to się nikt nie pyta, bo wiadomo, że nie rodzą. Natomiast
w kwestii rodzenia chcą mieć bardzo dużo do powiedzenia. Owszem, rodzenie ma
niesamowity wpływ na stan organizmu i w tym kontekście pytanie doskonale
rozumiem, jeśli dotyczy ono tylko kwestii wpływu ciąży na stan zdrowia kobiety.
Jednak, kiedy udzielam odpowiedzi, że mam jedno dziecko, później odpowiadam na
pytanie o wiek dziecka pada pytanie: „Co pani robiła przez te jedenaście lat?”.
No to zaczynam opowiadać, że zajmowałam się dzieckiem, próbowałam godzić opiekę
z pisaniem doktoratu, diagnozowałam, jeździłam po szpitalach, robiłam badania
genetyczne, pogłębione badania genetyczne, EEG, MRI i wiele innych po kilka
razy, udowadniałam, że jest sens posłać dziecko na takie badania, bo bez uporu
rodzica nikt nie wyśle na takie badania dzieci ot tak, prowadziłam codzienną
terapię, wypełniałam masę biurokracji związanej z kolejnymi orzeczeniami,
czytałam masę książek o autyzmie, padaczce, walczyłam o siebie, żeby umieć
cieszyć się z życia i nim zdążę dotrzeć do połowy tej listy pada trzecie
pytanie: „Ale co pani robiła w kwestii starania się o kolejne dziecko?”. „Słucham?
Jakie kolejne dziecko? Pan tak serio?”. „Czas ucieka” – pada wyjaśnienie. „Jeszcze
troszkę i nie będzie pani mogła”. „Czekam na czas, kiedy nie będę mogła. Będę
mogła wtedy uprawiać z mężem dziki (i tu pada słowo na s, którego nie użyję, bo
by mi fb zasięgi za to zdaniem fb wulgarne słowo ucięło) bez strachu, że zajdę
w ciążę”. Kiedy po kilku takich wizytach w piątek masz kolejną u kolejnego
specjalisty i pada to samo pytanie już wiem, że nie mam, co zagłębiać się w
temat i tłumaczyć, że czekam na ten moment dzikiego „s” bez strachu przed ciążą
tylko przechodzę do mówienie, że badania genetyczne wykazały, że nie powinnam.
Czy my – kobiety – przy każdej wizycie w gabinetach lekarzy musimy się
tłumaczyć z naszej niechęci do rozmnażania? Musimy opowiadać obcym ludziom, że
brak dziecka lub jedno dziecko całkowicie nam wystarcza? Że wcale nie mamy
parcia na kolejne ciąże, bo poród nie był bajką, a diagnozowanie dziecka było
wielką traumą, że nie dostałam wsparcia w najtrudniejszym czasie i sama
przetrawiałam żałobę po zdrowym dziecku, musiałam sama znaleźć informacje, że
coś takiego się przechodzi, bo żaden lekarz się nie zainteresował, żaden nie
podpowiedział, że rodzic może przechodzić załamanie z powodu trudnego
rodzicielstwa, że każdy pobyt w szpitalu to dla nas kolejna trauma?
Czym się różni wizyta kobiety u specjalisty od wizyty mężczyzny? Przede
wszystkim jesteśmy traktowane jak krowy rozpłodowe: mamy mnożyć się, bo
przecież mnożenie jest potrzebne. Tylko komu? Przeludnionej planecie?
Politykom, którzy i tak nie pomogą? A może lekarzom, których i tak jest za mało
i nie starcza? Czy może przyszłym emerytom, żeby miał, kto na nich zarabiać? Gdyby
komukolwiek zależało na rozmnażaniu kobiet mielibyśmy inną politykę rodzinną.
Taką w której nie kłamano by, że można dostać pieniądze z pefronów i mopsów na
terapię, kiedy rodzice dziecka cokolwiek zarabiają. Taką, w której nie machano
by jakimś tworem typu Budżet Obywatelski wyłącznie dla tych, którzy uzależnili
się od państwa i innymi pomysłami skutecznie wypluwającym matki
niepełnosprawnych dzieci z rynku pracy, odbierające im godność, niezależność i dające
oderwanie od trudnej codzienności.
Latka mi lecą i na czas, kiedy będę już całkowicie bezpłodna czekam z
utęsknieniem.
Niestety nadal tak jest jak piszesz. Nie wiem, kiedy się to zmieni i czy to nowe wykluwające się pokolenie polubi kobiety takimi jakimi są, bardziej humanistycznie, bez ciągłego podkreślania naszych walorów rozpłodowych i wypominania, że latka lecą.
OdpowiedzUsuń