Im dłużej żyje tym
bardziej jestem przekonana, że jestem naiwna. Jeśli mogę komuś pomóc to
pomagam, a później zwykle się okazuje się, że osoba, której pomogłam w ramach
podlizywania się innym, którzy o jej problemach nie wiedzieli bądź nie chcieli
wiedzieć podkopuje mnie. Ostatnie dni miałam pełne sprzątania. I to nie tylko
tego związanego z wygarnianiem kurzy zza szaf, przeglądaniem i układaniem rzeczy,
analizowania, co udało mi się zrobić, a czego nie, jakie mam relacje z ludźmi,
a jakich nie itd., ale też przyglądania się temu, kiedy byłam naiwna. W tych
rozmyślaniach poszłam dalej, bo zaczęłam się zastanawiać nad naiwnością matki,
później babki, a nawet prababki i doszłam do wniosku, że w sumie to nie moja
wina, że mam taką cechę. Naiwność mam zakodowaną genetycznie. Doszłam też do
wniosku, że przy naiwności moich przodkiń moja jest rozsądna i naprawdę w
wersji „light”.
Najbardziej niebezpieczna sytuacja, na jaką naraziła się moja prababcia w
czasie wojny była tak nieprawdopodobna i absurdalna, że aż niemożliwa. No, ale
opowiedziana przez babcię i jej braci, którzy wszystko widzieli. W czasie
okupacji był zakaz hodowli i uboju świń poza kontrolą nazistów. I co zrobiła
moja babcia? Oczywiście, że tę świnię hodowała. Ponoć wycięła zwierzęciu struny
głosowe i nie kwiczało. Trzymane w piwnicy, do której wchodziło się po drabinie
wejściem, na którym stał stół, w kuchni… Pominę cały ten fetor, bo nie wierzę,
że była to świnia bezzapachowa i to, że Niemcy ot tak wpadali przejrzeć kąty.
Zwieńczeniem naiwności było wędzenie kawałków mięsa w wędzarni na strychu. A
najlepsze w tej opowieści było to, że ta świnia była nie tylko dla najbliższych,
ale połowa miała być dla jej dobrej znajomej, która w żaden sposób się nie
narażała, bo przecież to nie u niej tuczono zwierzę, sprzątano po nim i wędzono
owo mięso. Kiedy przyszło do podziału kawałków owa znajoma uznała, że powinna
dostać więcej niż połowę, bo połowa to niesprawiedliwie. Dlaczego tak? Nie
wiem. Prababcia była jednak twarda i powiedziała, że więcej niż połowy nie da.
Uwędziła część owej znajomej, przekazała i zaniosła swoją część do wędzarni,
rozwiesiła, aby zabezpieczyć mięso przed psuciem. Wszystko oczywiście nocą przy
świetle świecy, żeby nikt nic nie widział (taa, bo nikt nic nie czuł). Posprzątała
i do drzwi nad ranem puka żandarm informujący, że przyszedł na kontrolę. Czy on
miał zaciemnienie umysłu czy brak węchu? Nie wiem. W każdym razie posprzątane
było, śladów po uboju nie było (na tyle, na ile faktycznie mogło być
posprzątane bez płynów i tylko ciepłą i zimną wodą z popiołem). I w sumie na
tym by się historia mogła skończyć, gdyby nie to, że przyleciała do niej
znajoma i powiedziała, że na przyszłość niech się o troszkę więcej świniaka nie
wykłóca, bo to się dla niej (prababci) znowu źle skończy.
Kiedy myślę o tych wspomnieniach mojej babci o jej mamie to myślę, że jest to
tak nieprawdopodobna historia, że może wydawać się nierealna, ale często
nierealne są niestety prawdziwe.
I myślę, że we mnie też często jest ta naiwna chęć pomagania innym. Pocieszam
się, że nie ma we mnie aż takiej naiwności jak u prababci, ale kto wie? Może to
inna forma tej samej naiwności tylko czasy inne? W każdym razie przekonuję się
od czasu do czasu, że genetyka robi swoje i mi nie odpuszcza.
A jak tam z Waszą naiwnością i robieniem nieprawdopodobnych rzeczy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz