„Było to małe, pospolite, senne miasteczko zatopione wśród nudnych jak flaki z olejem równin środkowo-zachodniej Polski. Było to miasteczko idealnie wrośnięte w lokalny krajobraz, doskonale zespolone z otaczającym je tłem. Było to miasteczko bliźniaczo podobne do setek tysięcy innych miasteczek w tej części świata – z niewielkim rynkiem, jednym kościołem, kilkoma sklepikami, kioskiem Ruch-u, pocztą i szkołą podstawową – przez co, jak uważano, gdyby jakiś kataklizm, nie wiem: trzęsienie ziemi albo trąba powietrzna, nagle, zmiótł je z powierzchni ziemi, prawdopodobnie nikt by tego nawet nie zauważył. Było to miasteczko, w którym trwali pospołu ludzie, zwierzęta, rośliny i rzeczy, a nikt nie miał pewności, które z tych trwań, i czy w ogóle, zajmowało szczególną pozycję w czasie i przestrzeni. Było to miasteczko, o którym, wydawało się, zapomniał Bóg i zapomniała historia. Jeśli w tym miasteczku cokolwiek się działo, wiedzieli o tym wszyscy. Jeśli nie działo się nic – było dokładnie tak samo”.
„Mieszkało tam ponadto wiele innych osób różnej płci i wieku, a każda z nich po
kolei, w rytmie niezmiennym od tysiącleci, rodziła się, dojrzewała i umierała,
robiąc miejsce następnej, bo przecież wszyscy w tym miasteczku, tak samo jak
wszyscy w każdym jednym miasteczku, mniejszym czy większym, ładniejszym czy
brzydszym, byli, są i będą niczym rośliny kwitnące wiosną i więdnące jesienią;
niczym trociny, które rozwiewa wiatr”.
„(…)wiadomo przecież, że małe, zamknięte społeczności tak 8 już mają, że nie
otwierają na oścież drzwi przed obcymi, ba, zazwyczaj nawet ich nie uchylają,
że wejść w nie z przysłowiowego buta udaje się rzadko, zaś stać u wrót i
kołatać można do usranej śmierci, a i tak zapewne nikt nie wpuści nas do
środka. Nie jesteś stąd, to nigdy stąd nie będziesz. Byłeś stąd, ale wyjechałeś
– już nigdy nie będziesz tutejszy. Oto dwie zasady, trzeba przyznać, niezwykle
korzystne z punktu widzenia wewnętrznego bezpieczeństwa, które organizują życie
niewielkich liczebnie wspólnot, zawsze i wszędzie”.
„Ojciec, umierając, nie był przesadnie stary, ale nosił w sobie wyraźną
zapowiedź starości. Wyłaziła ona z niego wszystkimi otworami, atakując
otoczenie swoim charakterystycznym, słodkawo-gnilnym zapachem, wonią butwienia
połączoną z aromatem przejrzewających winnych owoców, przyciągającą i
odpychającą zarazem. Ojciec nie był stary, ale kto niby powiedział, że śmierć
przyjdzie po nas dopiero wtedy, kiedy będziemy już starzy i w jakiś sposób na
nią gotowi?”.
„Jak rzadko obserwujemy innych ludzi! To znaczy: często na nich patrzymy, to i
owszem, często ich widzimy, ale ich nie obserwujemy – przynajmniej w tym
sensie, że na podstawie ich ubrań, postury, min czy gestów nie próbujemy
domyślić się, kim są i co tu robią, nie próbujemy ich zrozumieć, wejść w nich,
wniknąć w ich głowy, dowiedzieć się albo przynajmniej postawić hipotezę, skąd
się tutaj wzięli i po co jadą tam, dokąd jadą. Ludzi w tramwaju traktujemy
raczej jak przeciwników w walce o przestrzeń, jak tych, którzy zbliżają się do
nas na odległość mniejszą niż metr, czym naruszają naszą strefę komfortu, i
którzy, cuchnąc potem, niemyciem i zjedzonym rano śledziem lub przetrawionym
alkoholem, chuchają na nas i plują. Marzymy, żeby oni wszyscy już wreszcie
zniknęli, żeby wysiedli, albo żebyśmy my już wysiedli i nie musieli dłużej
przebywać z nimi na tak skąpym, zbyt skąpym, metrażu. Myślimy o nich, że są
totalnie obcy, że ten tramwaj połączył ich i nas zaledwie na moment, na czas
podróży, która sama w sobie jest tylko etapem, tym bardziej nieistotnym, im
bardziej istotny jest jej cel. Że pomiędzy jednym a drugim przystankiem,
zamknięci w stalowej puszce, gnieździmy się z nimi, udając, że wcale ich nie
ma, bo przecież już niebawem faktycznie ich nie będzie, i jeśli codziennie nie
jeździmy o tej samej porze tą samą trasą, prawdopodobnie nigdy więcej ich nie
spotkamy. (A jeśli jednak, o paradoksie, zdarzy nam się później rozpoznać na
ulicy, w sklepie, w knajpie czy gdziekolwiek twarz kogoś, kogo widzieliśmy w
tramwaju, mówimy: „Znam tego człowieka”, choć wtedy, gdy go widzimy po raz
pierwszy, wmawiamy sobie, że tak naprawdę go nie ma, że on nie istnieje dla nas
jako człowiek, ale jako każdy inny niezbędny element wyposażenia tramwaju:
podłoga, fotel, okno, uchwyt czy kasownik)”.
„Można wreszcie o tym nie myśleć, nie myśleć o własnej śmiertelności, żyć tak,
jak by się miało przed sobą całą wieczność, i nie mieć nadziei na żadne niebo,
i nie bać się żadnego piekła, i nie zastanawiać się nad tym, czy zostanie po
nas dusza, czy tylko kupka gnoju, którą pochłonie ziemia, którą z ziemi pobiorą
rośliny, zwierzęta i ci, co przyjdą po nas, i tak się w tym niemyśleniu o
śmierci zapomnieć, aż ostatecznie zrozumie się, że właśnie tak wygląda
szczęście, a potem w tym szczęściu umrzeć, w ogóle tego nie zauważając”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz