Etykiety

wtorek, 21 czerwca 2016

prawdy i mity o blogowaniu i statystykach oraz współpracach



Czasy mojego pierwszego kontaktu z komputerami to epoka bezinternetowa. Nie znaczy to wcale, że nie znano internetu, ale to, że miało go tak niewiele osób, że nie miał większego znaczenia w prowadzeniu biznesu. Szybko to się zmieniło. Książki telefoniczne zastąpiono danymi obecnymi na portalach biznesowych, a informacji o książkowych nowościach zaczęto szukać na pierwszych, kiepskich witrynach wydawców. Wszystkie cechowała prostota graficzna i niesamowicie rozbudowane kody spowalniające ładowanie treści. Ewolucja w programowaniu stron, tworzenie nowych języków oraz filozofii webowych przyczyniły się do powstania lekkich, szybkich, estetycznych witryn. Wystarczył jeden mały krok, aby zmieniły się one w lekkie, rozbudowane sieci z możliwością aktywnego uczestniczenia w ich tworzeniu (web 2.0). Do tego nie potrzebne były nowe narzędzia, ale odmienne spojrzenie na możliwości istniejącej technologii. Zauważono w nich potencjał zwykłego odbiorcy, który wcześniej był jedynie biernym odbiorcą. Teraz sam miał tworzyć treści, wracać do stron, wpływać na opinie innych.
Koniec XX wieku to czas minimalnego ulepszenia narzędzi programowania serwisów internetowych. Te zmiany nie zapowiadały rewolucji społecznej, czyli przeniesienia życia do sieci. Coraz więcej osób korzysta z możliwości chwalenia się, rozmawiania, dzielenia się opiniami w sieci. W ten sposób stają się oni osobistymi specjalistami od własnego wizerunku, który nie zawsze musi być kreowany umiejętnie. Badania pokazują, że przeciętny użytkownik spędza ponad 4 h przeglądając serwisy społecznościowe, odbierając pocztę. Jeszcze kilkanaście lat temu było to nie do pomyślenia. To sprawiło, że coraz więcej firm chętnie korzysta z możliwości pokazania się w internecie, na portalach społecznościowych, blogach.
Wśród wielu opiniotwórców znajdują się blogerzy. Mnie interesuje grupa zajmująca się książkami, czyli produktem, który ze względu na znamiona elitarności nie jest towarem pierwszej potrzeby. Ze względu na tematykę takie blogi nie cieszą się powodzeniem, a jeśli tak to jest to sukces niewielki  porównaniu z osobami piszącymi o gotowaniu, modzie, kosmetykach, polityce. Te z kolei cieszą się niewielkim powodzeniem w porównaniu z pornografią. Dlaczego o tym wspominam? Często początkujący bloger z przejęciem śledzi statystyki swojego bloga. Analizuje liczbę wejść, publikowanych treści, organizowanych akcji, nawiązywanych współprac, zamieszczanych linków w internecie. Początkujący bloger ma skłonność do spamowania wszelkich for, grup, stron, własnych profili tymi samymi linkami, aby zyskać więcej wejść. Uzyskuje efekt całkowicie przeciwny: im więcej jest linków tym mniej ludzi chce czytać.
Kolejna cecha blogerów (w tym i książkowych) to nadmierna ekscytacja i przekonanie o własnej sławie. Może i są znani, ale tylko przez innych blogerów, wydawców, autorów. Przeciętny Kowalski nie ma ochoty odwiedzać czyiś blogów książkowych i jeśli szuka opinii o książkach to nie na blogu, ponieważ uważa, że tam nie znajdzie wartościowych treści. Nie jesteście przekonani? To zachęcam do przeczytania opinii o blogerach współpracujących z wydawnictwami:
Wolałbym, aby ktoś reklamował książkę, bo jest ona dobra, a nie dlatego, że dostał za to reklamowanie darmo inną książkę czy kilka złotych i zmuszony jest wciskać książkę jako coś wyjątkowego. Warto, kupić książkę i jak jest dobra, to o niej napisać”. Tak przeciętny odbiorca postrzega przeciętnego blogera. Dla potencjalnego klienta osoba prowadząca stronę o książkach i deklarująca współpracę z wydawcą nie jest rzetelnym źródłem informacji, ponieważ „jest zmuszona do pisania pochlebnych opinii”. Czy blogerzy piszą tylko takie? Pewnie część tak, ale istnieje spore grono osób, które nie boi się napisać prawdy o książce (czyli też pochwalić, czasami wyłonić niedociągnięcia, a nawet konstruktywnie skrytykować).
Wydawcy nie boją się krytyki, jeśli jest to krytyka konstruktywna. Oczywiście nie dają książki osobie, która napisze "książka jest do bani, to gniot" i nie uzasadnią swojego zdania. Też bym nie dała, bo każda książka ma swego odbiorcę. Inaczej pisane są lektury dla nastolatków, inaczej dla dzieci, a jeszcze inaczej dla naukowców i jak przeciętny Kowalski sięgnie po książkę naukową, napisze o niej (nie znając się): "gniot, którego nie da się czytać" to dla wydawcy jest to opinia niewartościowa. Woli wysłać książkę specjaliście z danej dziedziny, pasjonatowi, specjaliście prowadzącemu pokrewne badania. Tak samo jest i z romansami, fantastykę itd. Nie daje się książek dla dzieci starym bezdzietnym pannom i kawalerom pracującym bez dzieci i nie mającym z nimi kontaktu tylko rodzicom dzieci, nauczycielkom przedszkolnym i szkolnym, psychologom i pedagogom, rehabilitantom pracującym z dziećmi; religijnych nie daje się wojującym ateistom, a ateistycznych fundamentalistom religijnym, bo wiadomo, że właściwy odbiorca to 90% sukcesu książki, dlatego w pisaniu opinii bardzo ważne jest pisanie dla kogo skierowana jest książka.
Często spotykam się z twierdzeniem, że najlepszą osobą oceniającą jest ta, która produkt kupiła, użyła (w przypadku książki przeczytała) i napisała o nim kilka zdań. Każda firma polecająca produkt opinie zamieszczane w internecie traktuje jak reklamę. Jeśli kupimy książkę i o niej napiszemy też będzie to reklama...
Przeciętnemu Kowalskiemu towarzyszy też przekonanie, że jedynymi wiarygodnymi ocenami są te wystawiane przez naukowców, pracowników uczelni, ponieważ „oni robią to bezpłatnie w ramach własnej pracy”. Muszę tu obalić mit bezpłatnej pracy naukowca: za opinie (recenzje) naukowiec dostaje konkretne wynagrodzenie i to nigdy nie przekłada się na to czy będzie to opinia pozytywna czy negatywna. Płacimy mu po prostu za jego czas, wiedzę, zaangażowanie. Tak samo jest w przypadku blogerów: dostaje książkę za poświęcony jej czas.
Rodzi się pytanie: „Gdzie odbiorcy szukają informacji o książkach skoro nie na blogach?” Jeden z moich rozmówców pisze: „Nie czytam już blogów o książkach, szkoda mi czasu. Nic z opisywanych książek nie było tak dobre, na tyle dobre, jak tam opisywano te, „najlepsze” w ich odbiorze książki. Pewnie są i dobre, wiarygodne blogi? „Lubimy czytać”, to tam sprawdzam, gdy myślę kupić jakąś książkę i oceny są moim zdaniem wiarygodne. Najlepsze książki, o nich wiem od ludzi: znajomych, czasem zagadam w księgarni (z reguły nie czytają pracownicy, albo s/f), sprzedający książki na pchlich targach, kupujący tam i wypowiedzi pod artykułami o historii (interesuję się historią)”.
Przeciętny czytelnik nie zdaje sobie sprawy z tego, że opinie, które znajduje na portalach, stronach księgarń to właśnie opinie blogerów .
Teraz wróćmy do głównego tematu: czy statystyki bloga są naprawdę tak bardzo ważne? Ja uważam, że nie. Wśród wydawców pokutuje przekonanie, że warto inwestować jedynie w blogerów mających powyżej 100 tys. wejść. Moim zdaniem nie ma różnicy między blogiem z tysiącem wejść i tym z milionem, jeśli opinia jest napisana sprawnie (przyjemnie się czyta). Dla wydawcy i blogera istotniejsze powinno być to, gdzie jeszcze zamieści to, co napisał, czyli zbuduje sobie sieć współprac z księgarniami, stworzy profile na portalach czytelniczych. Bardzo szybko zauważą wtedy, że statystyki są nieistotne.
Na początku 100 tys. wejść może nam się wydawać niesamowicie dużą cyfrą. Z czasem przekonamy się, że to nie ona jest ważna. Tak samo nie istotna jest dzienna liczba odwiedzin, liczba wejść na konkretne wpisy (na co zwracają uwagę wydawcy). Dużo bardziej liczy się to, gdzie owa opinia trafi. Bardzo ważną rzeczą jest założenie profilu na portalach książkowych (jest ich kilka) i tam dodawanie całych opinii (nie linków, bo to odstrasza i zniechęca). Przeciętny czytelnik szukający lektury dla siebie może bardzo szybko porównać zdania na temat produktu i wybrać książkę, która go usatysfakcjonuje, zachęci do dalszych przygód z czytaniem oraz interesowania się nowościami wydawnictwa lub wydawnictw.
Spotkałam się z opinią blogerów, ze zamieszczanie opinii (nie linków!) wszędzie nie ma sensu, ponieważ wtedy nikt nie chce odwiedzać bloga. To wcale tak nie działa i to nie nasz blog ma być odwiedzany, ale strona wydawcy, bo to jemu pomagamy w znalezieniu odpowiednich czytelników. Blog jest jedynie miejscem, w którym gromadzimy wszystko, co napiszemy i uznamy, że jest warte zamieszczenia w internecie. Jeśli statystyki są dla nas ważne to nie powinniśmy pisać o książkach tylko zamieszczać materiały pornograficzne.
W przypadku blogów książkowych statystyki bywają bardzo skrajne: od małych liczb po niesamowicie duże i zaskakujące i spadające znowu do małych. Od czego to zależy? Częściowo od nas, ale tak naprawdę mamy niewielki (w porównaniu z innymi czynnikami) wpływ na liczbę odwiedzin. Co w takim razie kształtuje nasze statystyki? Jednym z ważniejszych elementów jest nasza obecność na portalach społecznościowych, czytelniczych, umieszczenia przez wydawcę, autora, ilustratora naszych opinii na ich stronach lub profilach. Jeśli wydawcy są zadowoleni ze współpracy promują wpisy o ich książkach na naszym blogu i tym samym przyczyniają się do wzrostu statystyk. Niewielki wpływ mają też patronaty, współprace z innymi blogerami.
Dlaczego warto zamieszczać opinie na stronach księgarń? Spotkałam się z wieloma sytuacjami, kiedy (najprawdopodobniej po przeczytaniu opinii) osoby wpisywały w wyszukiwarkę „górowianka”, „Sikorska górowianka” i tym sposobem trafiały na mojego bloga.

3 komentarze:

  1. W sumie to zgadzam się z każdym słowem. I osobiście tęsknie do czasów, gdy komputery i internet były dopiero w powijakach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Potwierdziłaś wszystkie moje przeczucia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo trafna uwaga z tym zamieszczaniem opinii. Dziękuję za naprowadzenie:)

    OdpowiedzUsuń