Czasy mojego pierwszego kontaktu z komputerami to
epoka bezinternetowa. Nie znaczy to wcale, że nie znano internetu, ale to, że
miało go tak niewiele osób, że nie miał większego znaczenia w prowadzeniu
biznesu. Szybko to się zmieniło. Książki telefoniczne zastąpiono danymi
obecnymi na portalach biznesowych, a informacji o książkowych nowościach
zaczęto szukać na pierwszych, kiepskich witrynach wydawców. Wszystkie cechowała
prostota graficzna i niesamowicie rozbudowane kody spowalniające ładowanie treści.
Ewolucja w programowaniu stron, tworzenie nowych języków oraz filozofii
webowych przyczyniły się do powstania lekkich, szybkich, estetycznych witryn.
Wystarczył jeden mały krok, aby zmieniły się one w lekkie, rozbudowane sieci z
możliwością aktywnego uczestniczenia w ich tworzeniu (web 2.0). Do tego nie
potrzebne były nowe narzędzia, ale odmienne spojrzenie na możliwości
istniejącej technologii. Zauważono w nich potencjał zwykłego odbiorcy, który
wcześniej był jedynie biernym odbiorcą. Teraz sam miał tworzyć treści, wracać
do stron, wpływać na opinie innych.
Koniec XX wieku to czas minimalnego ulepszenia
narzędzi programowania serwisów internetowych. Te zmiany nie zapowiadały
rewolucji społecznej, czyli przeniesienia życia do sieci. Coraz więcej osób korzysta
z możliwości chwalenia się, rozmawiania, dzielenia się opiniami w sieci. W ten
sposób stają się oni osobistymi specjalistami od własnego wizerunku, który nie
zawsze musi być kreowany umiejętnie. Badania pokazują, że przeciętny użytkownik
spędza ponad 4 h przeglądając serwisy społecznościowe, odbierając pocztę.
Jeszcze kilkanaście lat temu było to nie do pomyślenia. To sprawiło, że coraz
więcej firm chętnie korzysta z możliwości pokazania się w internecie, na
portalach społecznościowych, blogach.
Wśród wielu opiniotwórców znajdują się blogerzy. Mnie
interesuje grupa zajmująca się książkami, czyli produktem, który ze względu na
znamiona elitarności nie jest towarem pierwszej potrzeby. Ze względu na
tematykę takie blogi nie cieszą się powodzeniem, a jeśli tak to jest to sukces niewielki porównaniu z osobami piszącymi o gotowaniu,
modzie, kosmetykach, polityce. Te z kolei cieszą się niewielkim powodzeniem w
porównaniu z pornografią. Dlaczego o tym wspominam? Często początkujący bloger
z przejęciem śledzi statystyki swojego bloga. Analizuje liczbę wejść, publikowanych
treści, organizowanych akcji, nawiązywanych współprac, zamieszczanych linków w
internecie. Początkujący bloger ma skłonność do spamowania wszelkich for, grup,
stron, własnych profili tymi samymi linkami, aby zyskać więcej wejść. Uzyskuje
efekt całkowicie przeciwny: im więcej jest linków tym mniej ludzi chce czytać.
Kolejna cecha blogerów (w tym i książkowych) to
nadmierna ekscytacja i przekonanie o własnej sławie. Może i są znani, ale tylko
przez innych blogerów, wydawców, autorów. Przeciętny Kowalski nie ma ochoty
odwiedzać czyiś blogów książkowych i jeśli szuka opinii o książkach to nie na
blogu, ponieważ uważa, że tam nie znajdzie wartościowych treści. Nie jesteście
przekonani? To zachęcam do przeczytania opinii o blogerach współpracujących z
wydawnictwami:
„Wolałbym, aby
ktoś reklamował książkę, bo jest ona dobra, a nie dlatego, że dostał za to
reklamowanie darmo inną książkę czy kilka złotych i zmuszony jest wciskać
książkę jako coś wyjątkowego. Warto, kupić książkę i jak jest dobra, to o niej
napisać”. Tak przeciętny odbiorca postrzega przeciętnego blogera. Dla potencjalnego
klienta osoba prowadząca stronę o książkach i deklarująca współpracę z wydawcą
nie jest rzetelnym źródłem informacji, ponieważ „jest zmuszona do pisania pochlebnych opinii”. Czy blogerzy piszą
tylko takie? Pewnie część tak, ale istnieje spore grono osób, które nie boi się
napisać prawdy o książce (czyli też pochwalić, czasami wyłonić niedociągnięcia,
a nawet konstruktywnie skrytykować).
Wydawcy nie boją się krytyki, jeśli jest to krytyka
konstruktywna. Oczywiście nie dają książki osobie, która napisze "książka
jest do bani, to gniot" i nie uzasadnią swojego zdania. Też bym nie dała,
bo każda książka ma swego odbiorcę. Inaczej pisane są lektury dla nastolatków,
inaczej dla dzieci, a jeszcze inaczej dla naukowców i jak przeciętny Kowalski
sięgnie po książkę naukową, napisze o niej (nie znając się): "gniot,
którego nie da się czytać" to dla wydawcy jest to opinia niewartościowa.
Woli wysłać książkę specjaliście z danej dziedziny, pasjonatowi, specjaliście
prowadzącemu pokrewne badania. Tak samo jest i z romansami, fantastykę itd. Nie
daje się książek dla dzieci starym bezdzietnym pannom i kawalerom pracującym
bez dzieci i nie mającym z nimi kontaktu tylko rodzicom dzieci, nauczycielkom
przedszkolnym i szkolnym, psychologom i pedagogom, rehabilitantom pracującym z
dziećmi; religijnych nie daje się wojującym ateistom, a ateistycznych fundamentalistom
religijnym, bo wiadomo, że właściwy odbiorca to 90% sukcesu książki, dlatego w
pisaniu opinii bardzo ważne jest pisanie dla kogo skierowana jest książka.
Często spotykam się z twierdzeniem, że najlepszą
osobą oceniającą jest ta, która produkt kupiła, użyła (w przypadku książki przeczytała)
i napisała o nim kilka zdań. Każda firma polecająca produkt opinie zamieszczane
w internecie traktuje jak reklamę. Jeśli kupimy książkę i o niej napiszemy też
będzie to reklama...
Przeciętnemu Kowalskiemu towarzyszy też przekonanie,
że jedynymi wiarygodnymi ocenami są te wystawiane przez naukowców, pracowników
uczelni, ponieważ „oni robią to bezpłatnie w ramach własnej pracy”. Muszę tu
obalić mit bezpłatnej pracy naukowca: za opinie (recenzje) naukowiec dostaje
konkretne wynagrodzenie i to nigdy nie przekłada się na to czy będzie to opinia
pozytywna czy negatywna. Płacimy mu po prostu za jego czas, wiedzę,
zaangażowanie. Tak samo jest w przypadku blogerów: dostaje książkę za
poświęcony jej czas.
Rodzi się pytanie: „Gdzie odbiorcy szukają informacji
o książkach skoro nie na blogach?” Jeden z moich rozmówców pisze: „Nie czytam już blogów o książkach, szkoda
mi czasu. Nic z opisywanych książek nie było tak dobre, na tyle dobre, jak tam
opisywano te, „najlepsze” w ich odbiorze książki. Pewnie są i dobre, wiarygodne
blogi? „Lubimy czytać”, to tam sprawdzam, gdy myślę kupić jakąś książkę i oceny
są moim zdaniem wiarygodne. Najlepsze książki, o nich wiem od ludzi: znajomych,
czasem zagadam w księgarni (z reguły nie czytają pracownicy, albo s/f),
sprzedający książki na pchlich targach, kupujący tam i wypowiedzi pod
artykułami o historii (interesuję się historią)”.
Przeciętny czytelnik nie zdaje sobie sprawy z tego,
że opinie, które znajduje na portalach, stronach księgarń to właśnie opinie
blogerów .
Teraz wróćmy do głównego tematu: czy statystyki bloga
są naprawdę tak bardzo ważne? Ja uważam, że nie. Wśród wydawców pokutuje
przekonanie, że warto inwestować jedynie w blogerów mających powyżej 100 tys.
wejść. Moim zdaniem nie ma różnicy między blogiem z tysiącem wejść i tym z
milionem, jeśli opinia jest napisana sprawnie (przyjemnie się czyta). Dla
wydawcy i blogera istotniejsze powinno być to, gdzie jeszcze zamieści to, co
napisał, czyli zbuduje sobie sieć współprac z księgarniami, stworzy profile na
portalach czytelniczych. Bardzo szybko zauważą wtedy, że statystyki są
nieistotne.
Na początku 100 tys. wejść może nam się wydawać
niesamowicie dużą cyfrą. Z czasem przekonamy się, że to nie ona jest ważna. Tak
samo nie istotna jest dzienna liczba odwiedzin, liczba wejść na konkretne wpisy
(na co zwracają uwagę wydawcy). Dużo bardziej liczy się to, gdzie owa opinia
trafi. Bardzo ważną rzeczą jest założenie profilu na portalach książkowych (jest
ich kilka) i tam dodawanie całych opinii (nie linków, bo to odstrasza i
zniechęca). Przeciętny czytelnik szukający lektury dla siebie może bardzo
szybko porównać zdania na temat produktu i wybrać książkę, która go
usatysfakcjonuje, zachęci do dalszych przygód z czytaniem oraz interesowania
się nowościami wydawnictwa lub wydawnictw.
Spotkałam się z opinią blogerów, ze zamieszczanie
opinii (nie linków!) wszędzie nie ma sensu, ponieważ wtedy nikt nie chce
odwiedzać bloga. To wcale tak nie działa i to nie nasz blog ma być odwiedzany,
ale strona wydawcy, bo to jemu pomagamy w znalezieniu odpowiednich czytelników.
Blog jest jedynie miejscem, w którym gromadzimy wszystko, co napiszemy i
uznamy, że jest warte zamieszczenia w internecie. Jeśli statystyki są dla nas ważne
to nie powinniśmy pisać o książkach tylko zamieszczać materiały pornograficzne.
W przypadku blogów książkowych statystyki bywają
bardzo skrajne: od małych liczb po niesamowicie duże i zaskakujące i spadające
znowu do małych. Od czego to zależy? Częściowo od nas, ale tak naprawdę mamy
niewielki (w porównaniu z innymi czynnikami) wpływ na liczbę odwiedzin. Co w
takim razie kształtuje nasze statystyki? Jednym z ważniejszych elementów jest
nasza obecność na portalach społecznościowych, czytelniczych, umieszczenia
przez wydawcę, autora, ilustratora naszych opinii na ich stronach lub
profilach. Jeśli wydawcy są zadowoleni ze współpracy promują wpisy o ich
książkach na naszym blogu i tym samym przyczyniają się do wzrostu statystyk. Niewielki wpływ mają też patronaty, współprace z innymi blogerami.
Dlaczego warto zamieszczać opinie na stronach
księgarń? Spotkałam się z wieloma sytuacjami, kiedy (najprawdopodobniej po
przeczytaniu opinii) osoby wpisywały w wyszukiwarkę „górowianka”, „Sikorska
górowianka” i tym sposobem trafiały na mojego bloga.
W sumie to zgadzam się z każdym słowem. I osobiście tęsknie do czasów, gdy komputery i internet były dopiero w powijakach.
OdpowiedzUsuńPotwierdziłaś wszystkie moje przeczucia :)
OdpowiedzUsuńBardzo trafna uwaga z tym zamieszczaniem opinii. Dziękuję za naprowadzenie:)
OdpowiedzUsuń