Etykiety

czwartek, 2 kwietnia 2015

Joanna Sykat: Gdy myślę Wielkanoc...

Gdy myślę Wielkanoc… zawsze widzę przed oczami talerz, na którym babcia podaje nam, wnukom, ugotowane w cebuli jajka. Cała nasza zbójecka trójca zaopatrzona jest w żyletki i zaczyna się konkurs na najlepiej wyżyletkowane jajko. Kilka skorupek nie wytrzyma nacisku palców, kilka pęknie pod zbyt mocno dociśniętym ostrzem. Ostanie się mała ilość z nieudolnymi płotkami, kogutkami i baziami i z przechwałkami, czy wzorek lepszy i dlaczego.
Kolejne wspomnienie to koszyk z białą serwetką, udekorowany bukszpanem. Pachnie z niego, że w głowie się kręci. Ten zapach zostanie ze mną na zawsze. Chyba wyraźniejszy niż cokolwiek innego. Pamiętam też wszystkie dziecięce ozdoby, które towarzyszyły święconce. Było małe, malowane w kwiatki niebiesko jajko, mały kurczaczek i baranek na jasnozielonej trawie. Niedawno, po ponad trzydziestu latach koszyk i ozdoby zyskały nowe życie. Teraz do kościoła niesie je w łapinkach mój synio.
Gdy myślę Wielkanoc z dziecięcych czasów, to oczywiście jeszcze i Śmigus Dyngus, który zaczynał się już kilka dni wcześniej szykowaniem sprzętu. Małe jajka-pryskaczki działały średnio. Najlepszy był spryskiwacz do pościeli (kiedyś przed oddaniem pościeli i obrusów do magla, trzeba je było porządnie zwilżyć wodą), butle z wodą i szafliki. Ja jednak bardzo się pilnowałam, żeby nie zostać oblana, więc konieczne środki szykowałam tylko jako formę samoobrony. Drzwi zamykałam na klucz i czasem jeszcze barykadowałam się od wewnątrz. Zimnej wody nie lubię do tej pory. Brr.
Jednak najbardziej intensywne wspomnienia mam sprzed jakichś dziesięciu lat. Wielkanoc mieliśmy z mężem spędzić u moich rodziców, więc teściom podrzuciliśmy na przechowanie kota, czarno-białą, zołzowatą Kufcię, która zarządziła sprzątanie w miejscu swojego czasowego pobytu. Najpierw zrzuciła na podłogę pięknie wyhodowany owies. Ziemia opryskała firankę, białe ściany, potoczyła się pod meble i lodówkę. Kolejnego dnia kocica rozprawiła się z czekoladowym mazurkiem teściowej. Ciasto, świeżo posmarowane polewą podsychało spokojnie na parapecie do momentu, kiedy Kufcia uznała, że fajnie byłoby sobie na nim posiedzieć. Z tego miejsca zdążyła tylko posłać teściowej zaczepne spojrzenie, a potem oberwała ścierką. Nie było to jednak do końca przemyślane posunięcie, bo kocica zeskoczyła z ciasta i uciekła do pokoju, zostawiając za sobą czekoladowe tropy. Mogę sobie tylko wyobrazić, co się wtedy działo. W każdym razie wspomnienie czekoladowego mazurka zawsze wywołuje u nas wesołość.
Od kilku lat do wspomnień dołączył też widok poniedziałkowego Salwatora. Ta krakowska dzielnica wygląda wtedy jak marzenie każdego dziecka. Tysiące helowych balonów chwieje się na wietrze. Kilku uda się odlecieć. Niezapomniane wrażenia nie tylko dla mojego syna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz