Kania Dorota, Targalski Jerzy, Marosz Maciej, Media. Resortowe dzieci, Warszawa "Fronda" 2013.
Demokracja w wydaniu nam znanym to wymysł sprytnej „mafii”
rządzących, którzy swoich ludzi mają w każdej dziedzinie kraju. Wmawianie
przeciętnemu „Kowalskiemu”, że on może czynnie uczestniczyć w rządzeniu krajem
jest piękną bajką, ponieważ owemu „Kowalskiemu” wiele brakuje. Czego? Tego
możemy dowiedzieć się z książki „Media. Resortowe dzieci” Kani, Targalskiego i
Marosza. Łączy ich przede wszystkim jedno: sąsiedztwo. Jest ono nie tylko
przenośne i nie ogranicza się wyłącznie do czasów komuny, ale są to i współczesne
realia związane z mieszkaniem nie tylko w jednym mieście, ale i na jednej
ulicy. W Polsce, w której nie było wcześniej dzielnic bogatych i nędzy to dość
nietypowe. Wspólne spotkania, wspólne interesy, wspólne korzenie, wspólne
przekonania, wspólna szkoła i podobne pochodzenie (rodzice komuniści; matki
Rosjanki). W książce można znaleźć nazwiska, z którymi spotykamy się w książce
Gontarczyka „Polska Partia Robotnicza” i Ziemkiewicza „Michnikowszczyzna”. Jest
ona pisana w tym samym - obnażającym – stylu moralnym. Obalają oni mity jakoby
Polskę tworzyli ludzie przychodzący z różnych stron, odmiennymi korzeniami,
poglądami i oderwani od dawnego systemu pragną pojednania z ludźmi dawnej
władzy. Nowi działacze czynili to zgodnie z zasadami, w których ich wychowano,
czyli o wartościach komunizmu. To przez te wpływy, relacje rodzinne w naszym
kraju nie mogło dojść do oczekiwanych skutków. Zapominają, że nie tylko te
osoby są winne, ale i szeregi obywateli, którzy od tworu państwowego wyłącznie
wymagają wsparcia, a nie pracują nad jego trwaniem, jakby był on czymś
naturalnym, zastanym i wiecznym. Zaznaczają, że w świecie komunistycznym nowa
opozycja, kontynuująca tradycję była tylko w stanie powielić wzorce.
Całość działań opisanych przez autorów można podsumować
cytatem słów samego Michnika mówiącego o swoich komunistycznych korzeniach:
„Być komunistą znaczyło wtedy coś więcej niż przynależeć do partii – to
oznaczało przynależność do pewnego języka, do pewnej kultury, fobii,
namiętności”. Seweryn Blumsztajn o tym pisze: „Wywodziliśmy się z lewicy, która
wybudowała łagry”. To właśnie te komunistyczne korzenie zmuszały ich do
negowania sensu dostępności dokumentów, rozliczania z działalności i odbieraniu
majątków powstałych przez okradanie spółek państwowych. Rachunek sumienia,
który naród miał zrobić komunistom określano, jako przejaw nienawiści. Owe
zjawiska obrony komunistów przez Michnika i jego zwolenników w swojej książce
doskonale opisuje Ziemkiewicz, więc odsyłam zainteresowanych tematem do „Michnikowszczyzny”.
Przedstawiciele „nowych” (czyli niekomunistycznych) mediów
byli na tyle przekonujący, że przeciętni „Kowalscy” – do jakich mogę zaliczyć i
moją rodzinę – rozumieli ich racje i bali się ewentualnej wojny domowej, do
której miałoby dojść po ujawnieniu dokumentów. Owe rozliczenia były porównywane
do działalności barbarzyńskiej inkwizycji czy stosowania jaskiniowych praw.
Autorzy dostrzegają również powiązanie edukacyjne redaktorów
„GW”. Są to głównie psycholodzy i socjolodzy, których celem było zaprojektowanie
sposobu myślenia społeczeństwa, czego częściowe skutki widzą w wynikach wyborów
z 2011, kiedy grono osób głosowało na Janusza Palikota również posiadającego
mieszkanie na „zaprzyjaźnionej” ulicy. Ten argument powodzenia jest dość słaby
ponieważ przeciwnicy „Michników” również mogą mieć podobne wykształcenie,
ponieważ zawód dziennikarza (obecnie i blogera) polega na umiejętności
przekonywania do swoich racji (w obiektywizm nie wierzą nawet w naukach
ścisłych).
„Resortowe dzieci” to książka udowadniająca, że na ważnych
stanowiskach w naszym państwie znajdują się osoby o korzeniach komunistycznych.
Zjawisko to nie ogranicza się wyłącznie do gospodarki czy mediów, ale i jest
powszechne w szkolnictwie na wszystkich stopniach. Być może tu leży problem
polskiej nauki.
Nie jest to książka, którą można by sobie darować po
przeczytaniu „Michnikowszczyzny”. Wręcz przeciwnie. Wyjaśnia wiele spraw, które
Ziemkiewiczowi wydały się oczywiste. Autorzy ciekawych czytelników odsyłają do
źródeł przez liczne przypisy zgodnie z zasadą: „Nie wierzycie? To sami
sprawdźcie”. Język jest poprawny swobodny, ale nie taki bujny i opisowy, jak u
Ziemkiewicza, który tworzy świat-bajkę polityczną odczarowaną z kłamstwa.
Jest to doskonała lektura dla osób, które podczas wyborów
czują się zagubione. Po jej przeczytaniu wszystko staje się łatwe, proste i bez
alternatyw. Pozostaje wybór między mniejszym lub większym złem. Jeśli do zła
podejdziemy po Augystiańsku(„Zło to brak dobra”) to nie będzie tak źle. Książka
pomoże również zrozumieć, dlaczego nasze kochane władze pragną zlikwidować
historię w szkołach średnich. I znowu wypada mi podsumować Ortegą y Gassetem:
„Wiedza historyczna jest jedną z pierwszorzędnych technik zachowywania
i kontynuowania rozwiniętej cywilizacji. Nie dlatego, że podsuwa gotowe
rozwiązanie dla nowo powstających konfliktów życiowych (życie jest zawsze inne,
niż było przedtem), ale dlatego, że pozwala uniknąć podstawowych błędów
popełnionych w przeszłości. Ale jeśli ktoś starzejąc się napotyka coraz większe
trudności, a na domiar złego stracił pamięć i nie jest w stanie korzystać z
nagromadzonych doświadczeń, wówczas następuje klęska”.
Książka – podobnie jak inne elementy mediów – jest nacechowana
politycznie, ale ta polityczność ujawnia to, co każdy myślący (nawet
antyprawicowo) czytelnik sam widzi: zakłamanie, dwuznaczność i osobisty interes
dzieci działaczy, które musiały się odnaleźć w nowych realiach, o nadchodzeniu
których wiedzieli wcześniej niż przeciętni obywatele, bo mieli pod ręką źródło
informacji: rodziców-katów, którzy specjalizowali się w znęcaniu się nad
przesłuchiwanymi. Warto ją przeczytać, by zobaczyć, czy prawica widzi coś więcej
i jak kreuje swoją rolę, czy ta rola bardzo odbiega od naszej wizji. Warto
zadać sobie pytanie, dlaczego nie poruszono kwestii pochodzenia członków
prawicy, której przedstawiciele doskonale radzili sobie w czasach komunizmu. Członkowie
lewicy przedstawieni są tu w taki emocjonalny sposób, w jaki popularne media
mówią o prawicy, ale jest ono okraszone polityczną przeszłością z korzeniami w
Polsce Ludowej.
Błędem książki jest skupienie się na osobach, które w
określonym nurcie odniosły sukcesy i przemilczenie tego, dlaczego w przeciwnym
obozie również działają te same mechanizmy. Jej wielkim plusem jest to, że
uświadamia przeciętnemu „Kowalskiemu”, dlaczego on nie ma szans rządzić. Nie
dlatego że jest głupi czy brak mu sprytu. Po prostu brakuje „odpowiednich”
korzeni z „odpowiednimi” znajomościami. Z tą „odpowiedniością” mamy do
czynienia wszędzie, przez co produkujemy rzesze rozczarowanych absolwentów
uczelni wyższych, którzy po trafieniu na rynek pracy czują jakby ciągle
uderzali o gruby, niewidzialny mur. Trzeba go było zburzyć na początku lat 90,
ale i teraz nie jest za późno.
Kiedy przed kolejnymi wyborami politycy żonglują teczkami
moja mama zawsze się dziwi: „A czemu oni po prostu nie ujawnią wszystkim
wszystkiego. Przecież mamy Internet. Zeskanować, wrzucić, niech lidzie czytają”.
Dobrze, że chociaż powstają nowe książki o tamtych czasach i miejmy nadzieję,
że to szambo przeszłości zostanie kiedyś wylane i że nastąpi to nim rozwali
nasz kraj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz