Wielkanoc z czasów dzieciństwa kojarzy
mi się ze śniegiem. Nie takim białym puszkiem, leniwie spadającym na ziemię w
marcowy czy kwietniowy dzień i topniejącym chwilę później, lecz z brudnobiałymi
połaciami zlodowaciałego śniegu, zalegającymi od zimy i znikającymi dopiero w
maju.
Tamtego roku śnieg również nie zamierzał
ustąpić, a krótko przed Wielkanocą pojawiło się go jeszcze więcej, jakby Panu
Bogu pomyliły się święta. Stałam przed oknem, wpatrzona w wirujące na wietrze
białe płatki i nienawidziłam ich ze wszystkich sił, podobnie jak całego
otaczającego mnie świata. Byłam nieszczęśliwa tak, jak tylko może być
nieszczęśliwa dwunastolatka, która usłyszała przed chwilą, że w tym roku nie
będzie świąt.
Jak to, nie będzie świąt!? Mogłoby nie
być wyjazdu latem na obóz czy zgody na oglądanie filmu u kolegi z sąsiedniej
osady, ale świąt? Przecież zawsze były!
Niestety wszystko wskazywało, że w tym
roku święta zostały odwołane. Nie przez rząd czy hierarchów kościoła, lecz
przez moich rodziców, którzy tę akurat porę wybrali na kłótnię. Nie zdarzało im się to często, ale jeśli już
się pokłócili, oznaczało to co najmniej tydzień „cichych dni”. Porozumiewali
się wówczas poprzez dzieci, czyli moją starszą o dwa lata siostrę i mnie.
„Powiedz mamusi” czy „powiedz tatusiowi” – tak zaczynały się wypowiadane przez
nich zdania. Ola niespecjalnie się tym przejmowała. Miała swój świat, gdzie
główną rolę grały przyjaciółki i, jak podejrzewałam, jakiś osobnik płci
odmiennej. Ja byłam jeszcze głupim dzieciakiem, który każdą taką kłótnię niemal
odchorowywał, wyobrażając sobie, że nieuchronnie wiedzie ona ku rozwodowi.
Wtedy także prowadzili rozmowę,
traktując mnie jak coś w rodzaju przekaźnika, i gdy padły słowa „powiedz
tatusiowi, że nie zamierzam robić żadnych świąt”, byłam pewna, że męski
przedstawiciel rodziny ugnie się pod szantażem. Tata odpowiedział na tę uwagę
natychmiast i wprost, bez sakramentalnego „powiedz mamusi”, niestety nie tak,
jak się spodziewałam. „Nie, to nie! Bez łaski”, wykrzyknął i wyszedł z kuchni,
solidnie trzasnąwszy drzwiami.
Dla rodziców temat był zamknięty, dla
siostry również. Usłyszawszy tę przerażającą informację, wzruszyła tylko
ramionami i wróciła do czytania książki. Byłam zatem zdana sama na siebie. Już
wtedy nie uznawałam poddawania się bez walki, toteż od razu zaczęłam rozważać,
co zrobić, żeby święta jednak były. Sprawdziwszy stan oszczędności, doszłam do
wniosku, że istnieje pewna szansa. Niewielka, ale zawsze to coś!
W piątek przystąpiłam do realizacji
planu. Zrobiłam listę zakupów i wybrałam się pekaesem do centrum Wisły, tylko
tam bowiem mogłam dostać potrzebne mi produkty. Z wędliną i jarzynami poszło
sprawnie, natomiast z rybą sprawa nie była już taka prosta. Gdzie bym nie
pytała, wszędzie spoglądano na mnie jak na wariatkę i w pewnej chwili przyszło
mi do głowy, że może karp nie jest potrawą wpisującą się w wiślańskie
świąteczne tradycje. Ale się zaparłam. Skoro był zawsze, będzie i teraz! W
końcu udało mi się nabyć tę cholerną rybę w sklepie z mrożonkami i mogłam
wreszcie wrócić do domu.
Łatwo powiedzieć! Na dworzec autobusowy
jakoś się dowlokłam, chociaż miałam wrażenie, że z każdym metrem moje ręce
robią się dłuższe. Gdy wsiadałam do autobusu, sięgały już chyba do Chin, ale
prawdziwe kłopoty nadeszły później. Miałam przed sobą blisko pięciokilometrowy
„spacerek” pnącą się ostro w górę trasą, bardziej przypominającą tor przeszkód
niż jedyną drogę dojazdową. Jak mam donieść do domu te wszystkie wyładowane po
brzegi siaty i nie umrzeć przy tym z wyczerpania?
Opatrzność czuwała nade mną, gdyż
wkrótce potem dognały mnie sanie zaprzężone w gniadego, potężnie zbudowanego
konia. Powoził nim sąsiad, człowiek wprawdzie mało komunikatywny, ale za to
bardzo uczynny. Podwiózł mnie pod sam dom, ratując, jeśli nawet nie moje życie,
to na pewno mój kręgosłup.
W sobotę mogłam spokojnie wprowadzać w
życie dalszą część planu, gdyż rano mama, trwając w pełnym urazy uporze,
oświadczyła, że wybiera się do fryzjera i kosmetyczki, a zatem wróci dopiero po
południu. W reakcji na tę oznajmioną gdzieś w przestrzeń uwagę tata stwierdził,
że idzie pomóc sąsiadowi w budowaniu szopki na narzędzia, siostra zaś
skwitowała wypowiedzi obojga nieodmiennym wzruszeniem ramion, po czym zamknęła
się z książką w pokoju. Kuchnia była tylko moja!
Nie było to moje pierwsze podejście do
garnka i patelni. Gotowanie zawsze mnie fascynowało, a jakoś tak pół roku
wcześniej zaczęłam czynnie uczestniczyć w przygotowywaniu posiłków i wkrótce
stało się zwyczajem, że w niedzielę ja gotuję obiad.
Grzybowa i duszony schab w ciemnym sosie
nie były daniami mogącymi sprawić mi kłopot. Gorzej z rybą. Nigdy dotąd jej nie
przyrządzałam, nie byłam więc pewna, czy należy usmażyć ją tuż przed posiłkiem,
czy może wcześniej. Mgliście kojarzyłam, że mama oblewała ją wrzątkiem, potem
obkładała cebulą, a następnie zostawiała do następnego dnia, toteż tak właśnie
uczyniłam, a następnie przystąpiłam do najtrudniejszej części tego interesu
zwanego świątecznym posiłkiem.
Piec nie lubiłam równie mocno, jak
lubiłam gotować, i nie zamierzałam porywać się z motyką na słońce. Nie dla mnie
wielkanocne baby, mazurki czy inne przekładańce! Postanowiłam przyrządzić deser
w wersji „minimum wkładu własnego” – blacha wyłożona biszkoptami, na to
twarożek wymieszany z kawałkami owoców, a na górze galaretka. Nie powiem, nawet
wyszedł i okazał się całkiem smaczny.
Po skończeniu przygotowań uprzątnęłam
szybko „dowody zbrodni” i gdy mama wróciła, nic oprócz wielkiego gara zupy nie
świadczyło o moich tajemnych działaniach. Trochę się zdziwiła brakiem makaronu,
a ja nie wyprowadziłam jej z błędu. Skoro myśli, że to na sobotni obiad, niech
tak będzie.
Resztę dnia spędziłam na błogim
lenistwie, natomiast rano wstałam wcześnie, żeby przygotować śniadanie i gdy
reszta rodziny pojawiła się w kuchni, zastała stół zastawiony produktami
kupionymi wedle mojego smaku i upodobania. Jeśli nawet zdziwiła ich wędzona
surowa szynka czy jajka pokrojone na ćwiartki i grubo posmarowane chrzanem
ostrym jak nóż komandosa, to powstrzymali się od uwag. Dzielnie szarpali zębami
szynkę i zagryzali jajkiem, ukradkiem ocierając łzy wywołane chrzanową mocą.
Po śniadaniu rodzice zgodnie wzięli mnie
w krzyżowy ogień pytań, zapomniawszy, że przecież ze sobą nie rozmawiają.
Chcieli się dowiedzieć, skąd wzięłam te wszystkie produkty, lecz uparcie
twierdziłam, że przyniósł je zajączek, a w końcu kategorycznie odmówiłam zeznań.
Wymienili znaczące spojrzenia i dali mi spokój, a ja mogłam zająć się
zmywaniem, a potem przygotowaniami do obiadu.
Gdy przyszła pora, zawołałam rodzinę.
Tym razem zaskoczenia już nie było, przynajmniej do chwili, gdy z dumą podałam
na stół ostatnie danie. Chyba nigdy nie zapomnę tych osłupiałych min, gdy na
pytanie, czemu oprócz mięsa przygotowałam rybę, odparłam z oburzeniem:
– Przecież zawsze jemy karpia w święta!
Nigdy przedtem ani potem nie było przy
świątecznym stole takiej wesołości.
Przez resztę dnia pławiłam się w
pochwałach, nawet siostra zapomniała, że jest już prawie dorosła i co rusz
wymykała się do kuchni, by uszczknąć kawałek ciasta z części zostawionej na
następny dzień. Po kilku dniach wyasygnowana na zakupy kwota zastała mi
zwrócona, mój świat wrócił do normy i wkrótce zapomnieliśmy o świętach.
Niestety nie zapomniano o wielkanocnym
karpiu i nawet teraz, po tylu latach, siostra z upodobaniem używa tego
określenia i smaży karpia na Wielkanoc. To taka „nowa świecka tradycja”.
Haniu...jestes wielka.
OdpowiedzUsuńMamy juz dwie rzeczy wspolne...szycie i wędkowanie.
Karp musi byc.
Pozdrawiam.
Dziękuję. To może jeszcze grzybowanie?
Usuń