Kiedy
sięgam do wspomnień z dzieciństwa, uświadamiam sobie ile lat minęło od tamtej
pory, a jednoczenie czuję, jakby to było wczoraj…
Nadchodzi
Wielkanoc, okazja by wrócić pamięcią do czasów, kiedy jako mała dziewczynka z
dumą biegłam do kościoła, niosąc koszyczek z pisankami i cukrowym barankiem.
Tak, baranek zawsze był cukrowy, wtedy jeszcze nie produkowano gipsowych ani
plastikowych (wielorazowego użycia). Mama nie pozwalała zasmakować cukrowej
baraniny, póki nie miną święta, ale jak już minęły, baranek od razu tracił dla
mnie głowę!
Pamiętam,
jak moja babcia Andzia prowadziła mnie do kościoła, żeby pomodlić się przy
grobie Pana Jezusa. Co roku w katedrze robiono nową instalację tego miejsca, za
każdym razem byłam ciekawa, co w tym roku wymyślili? Fioletowe światła za
kamieniami ze styropianu wyglądały magicznie, więc wgapiałam się w nie jak
oczarowana. Dziwiło mnie jednak to, że w głównej nawie na katafalku leżał wieki
krzyż z Jezusem, do którego ustawiały się kilometrowe kolejki. Wszyscy
podchodzili i całowali Zbawiciela w nogi. Mnie babcia też kazała, ale czasem
oszukiwałam, bojąc się zarazić grypą, anginą, lub Bóg wie czym jeszcze!
Przecież nigdy nie wiadomo, kto całował przede mną i, czy np. nie miał kataru.
Dla
dziecka religijny aspekt świąt jest niezrozumiały, nie ma co z tym polemizować,
dla każdego szkraba to przede wszystkim pisanki, smakołyki pieczołowicie
przygotowywane przez mamę i babcię, śmigus-dyngus, no i dyngusowy „wykup”
oczywiście! Bo w naszym domu była taka tradycja, że wpadałam w poniedziałek
Wielkanocny do sypialni rodziców, żeby sprawić im solidny prysznic, a oni mogli
się wykupić i uniknąć polewania. Na tę okoliczność trzymali pod poduszką
łakocie i drobniaki. Przez Święta nieźle się obłowiłam, bo przecież dzień
wcześniej pyszności przynosił zajączek! Mamusia kazała mi ich szukać między
kwiatkami, a że mieszkaliśmy na drugim piętrze poniemieckiej kamienicy, o
ogródek było raczej trudno. Jednak intuicja nieomylnie prowadziła mnie w stronę
rozłożystego filodendrona.
Miałam
wtedy kilka lat, moje siostry były nastolatkami, ale niewiele poważniej
podchodziły do istoty Świąt Wielkanocnych. Któregoś dnia mama kupiła pokaźny
bukiet kalii i wysłała nas z nimi do kościoła, żeby zanieść do Bożego grobu.
Doszłyśmy zaledwie do sąsiedniego podwórka, gdzie przyjechało wesołe
minimiasteczko. Żeby pohuśtać się przez pięć minut na huśtawkach (łódkach),
trzeba było zapłacić złotówkę, a my nie miałyśmy ani grosza. Moje siostrzyczki
tak kokietowały chłopców, obsługujących „park rozrywki”, że w końcu pozwolili
nam pohuśtać się za darmo. Choć czy za darmo to sprawa dyskusyjna, bo
wyhandlowali od dziewczyn wszystkie kalie! Siostrzyczki kazały mi trzymać język
za zębami, więc nie pisnęłam słówka, ale czułam jak pieką mnie uszy, gdy mama
pytała, czy zaniosłyśmy księdzu kwiaty.
Dziś
patrzę na moje dorosłe dzieci i zastanawiam się, jakie są ich Wielkanocne
wspomnienia. Myślę, że nie mają na co narzekać, bo każde święta spędzamy w
serdecznej, rodzinnej atmosferze. Podejrzewam tylko, że niejedna zabawna
historia wydarzyła się w tych dniach. Ale przecież rodzice nie o wszystkim
muszą wiedzieć, prawda…?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz