Każdy z nas kiedyś odejdzie, każdy z nas
pożegnał już kilka osób. Ja w ubiegłym roku pożegnałam się z babcią. Była
bardzo religijną kobietą przestrzegającą wszelkich postów, dbającą o
odpowiednią postawę dzieci i wnuków, ale jednocześnie była niesamowicie skromna
i świadoma tego, że jej miejsce w małej społeczności wyznaczają jej młodzieńcze
wybory, które nie zawsze były przemyślane. Należała do osób kierujących się
emocjami, ale jej emocje ograniczały się do miłości, współczucia. Do tego była
wielką miłośniczką postępu. Z dumą wspominała, że w jej domu jeszcze przed
wojną pojawiła się pierwsza żarówka oraz radio i podłączono prąd, a w latach
pięćdziesiątych w jej domu pojawił się telewizor.
Każde święta kojarzą mi się z babcią. To
ona mówiła co można a czego nie wolno. Przed każdymi świętami należało solidnie
wysprzątać dom, oczyścić duszę, uczestniczyć w wielu nabożeństwach. Wielki Post
był czasem uczestnictwa w „Gorzkich Żalach”, Drodze Krzyżowej, mszach świętych.
Od Wielkiego Czwartku dom zaczynał pachnieć jedzeniem, odświętnością, pełen był
krzątaniny, ale całe te przygotowania zaczynały się dużo wcześniej, bo już od
środy popielcowej.
Święta zawsze kojarzyły mi się z
tygodniowym sprzątaniem, pieczeniem, gotowanie, zakupami, chodzeniem do
kościoła, produkowaniem ozdób oraz budzącym się do życia światem. Wszystkie to
miało w sobie coś egzotycznego, niezwykłego. Razem z babcią Joanną podglądaliśmy
rozwijające się w jajkach życie: od małego punktu aż do chwili wyklucia się.
Proces dbania o nowe życie zaczynał się od segregacji jaj. Wielki kosz umytych
jajek kładziono na stole. Obok dwa inne, a pomiędzy nimi nocną lampkę, której
światło zdradzało czy jajko ma być przeznaczone do zjedzenie czy do
wysiadywania przez kwokę. Później następował proces wybierania najbardziej
upartej „kwoki” i przydzielania jej odpowiedniej ilości jaj. Przygotowania do
Wielkanocy w moim rodzinnym domu zaczynały się jeszcze przed Środą Popielcową.
To wtedy kury, kaczki, indyki, gęsi dostawały swój przydział przyszłych dzieci
do opieki. Każdego dnia chodziłam patrzeć i badać czy ptaki już się wykluły.
Piszczące jajka przenoszono do domu, organizowano ciepłe miejsce, pisklaki
karmiono płatkami pszennymi, które uwielbiałam podjadać.
Innym bardzo ważnym i równie zagadkowym
jak rozwój życia elementem był zajączek, który urozmaicał święta wielkanocne
jak Mikołaj Gwiazdkę. W mojej rodzinie kultywowano tę tradycję nawet w czasie
wojny. Prababcia była samotną matką z czwórką dzieci. Pradziadek zginął na
początku wojny. Dorastający synowie, mała córka (moja babcia) i wdowa musieli
sobie jakoś radzić. Wojna nikogo nie rozpieszczała. Ludzi wywożono na roboty do
Niemiec, inni musieli chodzić do miejscowych (moje rodzinne Sulmierzyce
graniczyły z Niemcami, więc to, co było tuż za granicą było „miejscowym”) bałerów na roboty, inni pracowali przy
budowie różnych obiektów. Niemcy miejscowość traktowali jak własną, więc sporo
poprawiali, zatrudniali ludzi do prac w mieście za mizerne racje żywnościowe.
Wojnę dało się przeżyć. Nawet w tych trudnych czasach w mojej rodzinie
kultywowano tradycję zajączka. Nie było wówczas czekoladowych i marcepanowych
łakoci, ale pojawiały się jaja. Prababcia w Wielki Czwartek gotowała wielki gar
jaj i w czasie śniadania odbywały się rodzinne zawody w ich jedzeniu. Ta
tradycja przeszła na kolejne pokolenia, przez co zawsze Wielki Czwartek
kojarzył mi się z jajkami, a nie wielkanocne śniadanie, chociaż i wówczas one
się pojawiały.
Każdego roku dzieci musiały przygotować
ładne gniazda dla zajączka, aby zechciał znieść w nich swoje prezenty.
Wykorzystywano do tego celu pudełeczka zdobyte w sklepie. Musiały być
wystarczająco niskie i tak małe i jednocześnie duże, żeby zając bez problemu
się do nich zmieścił. Trzeba było je ładnie pokolorować pisakami, kredkami,
przygotować sianko, które w latach 90 ubiegłego wieku zastąpiono miękką bibułą
(skrawkami pozostałymi z produkcji pięknych palm). Przygotowane gniazda
stawiano w korytarzu. Każdego roku z niecierpliwością czekaliśmy na pojawienie
się zająca i możliwość zjedzenia słodyczy. Część zdobyczy zostawialiśmy, aby
można było zanieść je w koszyczku do święcenia.
Pewnego roku byłam na tyle duża i
samodzielna, a jednocześnie jeszcze tak łatwowierna, że wierzyłam w możliwość
zobaczenia zajączka. Zakradłam się w odpowiednie miejsce tak, że mnie nie było
widać, a ja doskonale widziałam przygotowane gniazda. I zobaczyłam prawdziwego
zająca: babcia wkładała do przygotowanych pudełek jajka oraz słodycze. Nie
powiedziałam o swoim odkryciu nikomu. Grzecznie wróciłam do łóżka. Świadomość
tego, że to babcia jest zajączkiem niczego nie zmieniła. I tak każdego roku z
utęsknieniem wyczekiwałam Zajączka i myślę, że to był jeden ze wspanialszych
ludowych zwyczajów w moim dzieciństwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz