Szaleńcza miłość może zaprowadzić nas do szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych -takie przekonanie wyciągamy po skończeniu książki „Turnus” Barbary Tomaszewskiej. W samym tym uczuciu jest już coś szalonego i zadziwiającego, bo zakochani ludzie są ślepi. Zwykle silne emocje mijają szybko zastępując rutynę lub po prostu pozwalają dostrzec wady drugiej osoby, otrząsnąć się i odejść. Bywają jednak związki toksyczne, oparte na uzależnieniu i przemocy. I tak właśnie jest w przypadku związku Ilony P., którą poznajemy, gdy w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych spisuje zadziwiającą historię. Czy jest ona pamiętnikiem? Nie, ale zawiera sporo prawdy, przenosi czytelników do życia, jakie toczy się w sanatoriach. A tam mamy całe bogactwo osobowości. Mamy wdowy, rozwódki, mężatki. Mamy przedsiębiorców, bezrobotnych naciągaczy kalkulujących, z kim łatwiej będzie im żyć i miernych polityków z dużymi aspiracjami i kalkulujących, kto lepiej wesprze ich w drodze na szczyt. Są podstarzali lowelasi i tacy, którym trudno nawiązać nowe znajomości. Pojawiają się literaci, oszuści, plagiatorzy. Jest też szał tworzenia i szaleństwo pożądania. A wszystko to w otoczce borowinowych kąpieli, dancingów, odwiedzin w pokojach, nawiązywania dziwnych relacji.
Cała akcja toczy się wokół wykreowanej przez Ilonę P. konieczności śledzenia męża i udowodnienia mu zdrady. Mimo wielu oznak i świadomości, że związek nie powinien być jednostronną relacją kobieta nie potrafi odejść. Jej miłość do Romana jest destrukcyjna: godzi się na wszystko, co potrzebuje jej partner. Ze swojej strony daje wszystko nie otrzymując nic w zamian. Nawet miłego słowa. Jej zaangażowanie w związek jest tak silne, że staje się sponsorką chciwego mężczyzny, który żyjąc z nią od lat nie myśli o dokładaniu się do domowego budżetu. Dostrzegająca jego wady, doświadczająca przemocy psychicznej żyje jak narkomanka: niby chce przerwać tę stagnację, ale nie jest w stanie. Mamy wrażenie poznawania skrzywdzonej bohaterki, ale patrząc na nią dłużej pozostaje wizja pajęczycy tkająca sieć na słabości zamiast odciąć partnera od wygód. Otumaniona i rozdarta przez skrajne uczucia bohaterka czuje się bezradna. Z jednej strony wie, że nadszedł czas zakończenia chorej relacji, a z drugiej przeraża ją myśl o samotności i świadomości, ze inna kobieta bardzo łatwo ją zastąpi. Z tego powodu szuka twardych dowodów na zdradę. Z jednej strony napędzana zazdrością, a z drugiej usprawiedliwiająca partnera ciągle stoi w rozkroku. Napięcie rośnie.
I tu pojawia się Marek Konieczko – były policjant, któremu od lat nie daje sprawa tajemniczego morderstwa w pociągu. Godząc się na rolę detektywa jeszcze nie wie, że los wplątuje go w dawną sprawę, a los zaciska na nim pętlę. Jego pobyt w Lądku Zdroju dla niego i jego klientki będzie początkiem wielkiej rewolucji. Przeznaczenie sięgnie po nich swoje długie macki. Nim do tego dojdzie staniemy się świadkami sanatoryjnego życia. A to z jednej strony zmusza do obserwacji bieżących wydarzeń, a z drugiej do poszukiwania śladów przeszłości, odbywania sentymentalnych podróży do czasów wielkich zrywów narodowych. Z jednej strony jest to opowieść realistyczna, a z drugiej mamy zadziwiające przenikanie się światów teraźniejszości i przeszłości, surrealizmu wielu wydarzeń. Z sanatoryjnej otoczki wydają się wyłaniać duchy powstania styczniowego. To już druga książka w tym roku z tym tematem w tle. Pierwszą, o której pisałam był „Hotel Polski” Artura Daniela Liskowackiego. I właśnie ten temat najmocniej mnie uderzył w powieści Barbary Tomaszewskiej. Idealizowane na lekcjach historii wydarzenia tu odarte są ze wzniosłości. Za to w całej otoczce znajdziemy tropy jak u Michała Bułhakowa: piekielne moce pomagają przeżyć powstańcom. Nie robią tego za darmo. I to one tak naprawdę stają się ukrytą siłą napędową całej akcji, bo bez próby życia po swojemu bohaterzy nie byliby zapędzeni w kozi róg, z którego nie mają wyjścia.
„Turnus” nie jest lekturą łatwą. Wymaga dużej uważności, skupienia, wiązania faktów, wyłaniania ukrytych znaczeń, dostrzegania jak zdarzenia mające cechy fantastycznych determinują losy wszystkich mieszkańców uzdrowiska, jak wiele łączy tak różnorodnych bohaterów. Nikt nie znalazł się tam bez powodu. Każdy przedmiot i wydarzenie mają tu duże znaczenie. Do tego mamy wrażenie, że czas jest tu płynny: z jednej strony obserwujemy przeszłość, z drugiej płyniemy z nurtem teraźniejszości okraszonej w nadprzyrodzone moce pozwalające na specyficzny voyeryzm obnażający dusze podglądanych. Sam śledzący wówczas znajduje się w zadziwiającym stanie. Jego profetyczne zdolności nie sięgają w przyszłość tylko w przeszłość i stopniowo pozwalają na obnażanie życiorysów uczestników kuracji.
W „Turnusie” Barbary Tomaszewskiej możemy też znaleźć tropy Bruna Szulza. Świat kręci się tu wokół silnych, przedsiębiorczych kobiet wodzących małych mężczyzn za nosy. Uwielbienie dla kobiecych kształtów, całej otoczki kulturowej związanej z płcią piękną, dążenie do zespolenia wiąże się z wyzbywaniem własnych potrzeb. A z drugiej strony widzimy te silne bohaterki w roli wykorzystanych, bezradnych i naiwnie wierzących w dobre intencje mężczyzn, co prędzej czy później skończy się katastrofą. Bardzo ważną postacią jest tu Marek Konieczko – wspomniany były policjant, dla którego pobyt w uzdrowisku z jednej strony jest sposobem a zarobienie pieniędzy, a z drugiej możliwością odkrycia powołania, odkrycia własnych błędów. Sam budynek sanatorium i ogród wydaje się być plątaniną wyłaniających się z niebytu pomieszczeń, miejscem, w którym łatwo oddać się grze masek i tworzyć pozory.
Barbara Tomaszewska zawiera prześmiewczy obraz społeczeństwa, w którym każdy skupia się na sobie, a inni są interesujący do chwili, kiedy mogą być narzędziem w dążeniu do własnego celu. „Turnus” to pozornie prosta opowieść, ale tak naprawdę jest to trudny i złożony tekst, którego sens wyłania się dopiero z „lotu ptaka”, czyli po spojrzeniu na całość i uchwyceniu każdego jej elementu i spięcia ich klamrą wyłonionych znaczeń. Niby mamy tu opisaną codzienność składającą się z rzeczy małych i wielkich, ale żadna rzecz nie pojawia się tu bez znaczenia dla całości. Pisarka ma wyostrzony zmysł obserwacji i wyciągania karykaturalnych cech.
Sposób, w jaki tu uchwycono różnorodne historie sprawia, że można pogubić się w labiryncie wspomnień i przemyśleń bohaterów. Nie znajdziemy tu wyraźnej chronologii. Jedno, co wiemy to to, że owe wydarzenia miały lub mogły mieć miejsce przed pobytem bohaterki w szpitalu. A ile w nich prawdy? Tylko ona wie. Do tego bardzo znacząca jest ostatnia scena, w której wspomina sen, w którym ukochany wyrywa z zeszytu kolejne kartki, robi z nich samoloty i puszcza przez kraty, aby papierowe zabawki wylądowały na dachu niższego budynku. „Turnus” to gra z czytelnikiem i to od czytelnika zależy, ile z tej gry wyniesie, jak wiele zrozumie, bo Barbara Tomaszewska nie podaje tu prostych rozwiązań ani nie wrzuca czytelnika w wir szybkiej akcji. Wręcz przeciwnie: akcja czasami – jak życie w sanatoriach – toczy się niemrawo, ale za to pełna jest znaczeń toczących się wokół złożonego procesu zmiany codzienności kuracjuszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz