E
L James, Pięćdziesiąt twarzy Greya, tł. M. Wiśniewska, Katowice 2012.
Lubię bestsellery, a może nawet i kocham. Ponoć granica
między lubieniem a kochaniem jest cienka podobnie jak granica między miłością a
nienawiścią. To moje lubienie chyba dość bliskie jest nienawiści, przez co może
oznaczać miłość. Najbardziej to kocham takie z historią miłosną. Ooo, te to
łechczą moją intelektualną duszyczkę tak, że po parunastu stronach się wyłącza
(a nie wyłancza jak ostatnio słyszałam w naszym regionalnym radiu Elce). Włącza
się wówczas leniwość i takie luźne czytanie. „Czytanko do poduchy” – mówię o
książkach niewymagających wielkiego wysiłku intelektualnego i fizycznego (niektóre
tomiszcza są opasłe i trzeba ćwiczyć raz lewy, raz prawy biceps). Do tej
kategorii należy „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Zaczyna się banalnie, jak 99%
amerykańskiej prozy dla nastolatków i niestety kontynuowana jest w tym stylu.
21-letnia Anastazja Steele jest postacią „z innej bajki”:
młoda, niewinna, zaczytana w brytyjskiej literaturze. Natomiast Christian Grey
to samiec Alfa: dobrze zarabia, on sobie kupuje kobietki, a one się mają
słuchać. Dwóch bohaterów doskonale uzupełniających się: ona – uległa, on –
władczy pan, a w tle ma się toczyć powieść erotyczna.
Jak to z amerykańskimi powieścidłami bywa od początku wiemy,
że on i ona (albo ona z nim) wylądują w łóżku. Wszystko oczywiście jest idealne
(a specjaliści przekonują, że seksu trzeba uczyć się całe życie). Później ma być
ostrzej, bo w grę wchodzą sado-maso upodobania Greya. To taka piękna teoria.
Sado-maso to my mamy jedynie opis sali seksu, a same sceny erotyczne
pozostawiają wiele do życzenia. Sceny ograniczają się do jej ciągłego
zagryzania warg i przewracania oczami, jego chwytania ją za brodę i unoszenia
jej głowy, szybkich pocałunków, paru pchnięć, przez które Ana się rozpada na
miliony kawałków przeżywając orgazm, a Grey krzyczy wtedy na nią: „poczuj to
dla mnie, mała”. Ich dialogi, o ile można je tak nazwać, podczas zbliżeń, są
jak dialogi przedszkolaków podczas zwykłej zabawy w piaskownicy (bez podtekstów
erotycznych, które ostatnio ciągle sugeruje nam KK).
Językowo jest to książka dla gimnazjalistek, ale jako matka
córki nie dałabym jej takiej książki, ponieważ wizja seksu jest tam odległa od
rzeczywistości a do tego zachęcająca do całkowitej uległości, co (przy naszej
edukacji seksualnej) może skończyć się wielkim brzuchem i to nie z powodu
otyłości.
W
książce bawiło mnie ciągłe „napalenie” Anastazji na Greya.
Być może główna bohaterka miała być nimfomanką, która swoje potrzeby
seksualne
skrzętnie skrywała przed sobą dopóki nie poznała władczego ukochanego.
Jednak
wydaje mi się, ze nawet nimfomanki miewają chwile wytchnienia w myśleniu
o „zbliżeniu”.
Anastazja nigdy nie ma dość. Ona po seksie chce seksu ciągle o nim
myśli. A do tego chce być bita, poniżana. Wszystko oczywiście w bardzo
infantylnej otoczce, która z każdym tomem wzrasta tak, jakby pisarka
niczego się nie nauczyła w czasie pisania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz