„Mam niepełnosprawne dziecko i nie wydaję tyle, co ty” – od czasu do czasu dostaję takie pouczenia, strofowania. Lubię sobie wchodzić na profile takich osób. Tam zwykle tylko informacja o zbieraniu 1% i zbiórkach. Zero o dziecku, wydatkach. Fajnie, że wydają mniej, ale przecież nie będę pouczała, że pewnie nie robią wszystkiego, co mogli by zrobić, bo tego nie wiem. Nie znam tych osób, one mnie nie znają, więc taka ocena byłaby krzywdząca. Wychodzę z założenia, że każdy (absolutnie każdy) rodzic dziecka niepełnosprawnego robi wszystko, co w jego mocy, aby dziecko lepiej funkcjonowało, było samodzielniejsze. Czasami są słabsi, mają mniejsze moce przerobowe, mniejszą wiedzę, mniejszą świadomość terapii, ale to nie znaczy, że od razu specjalnie robią coś, aby dziecko gorzej funkcjonowało. To oni najlepiej znają swoją pociechę i nikt nie powinien krzywdząco oceniać, że czegoś tam nie kupili, bo im się nie chciało, bo żyją z socjalu, bo patologia z ćpającym rodzeństwem itd. Każdy powinien pilnować swój czubek nosa, bo przy dziecku niepełnosprawnym jest, co pilnować. Kiedy dochodzą do tego choroby bliskich naprawdę robi się ciekawie. Tak ciekawie, że mogą umknąć różne ważne sprawy związane z biurokracją.
Niepełnosprawność kosztuje. Nie dostaje się jej za piękne oczy czy miłą gadkę,
ale za trud, jaki przynosi każdego dnia. Jednych kosztuje tylko dojazd do
specjalistów (niby bezpłatne przejazdy, ale gdyby każdy zaczął chodzić do
przychodni po zaświadczenia to przychodnie zaczęłyby zajmować się wydawaniem
zaświadczeń, a nie leczeniem ludzi), innych dopłatę do opieki wytchnieniowej
(niby darmowa, ale rodzina musi dopłacać i spełniać kryteria niskich dochodów,
a u nas te kryteria to koszty terapii i leczenia Oli), a jeszcze inni muszą
zapłacić za prywatne wizyty, bo neurochirurdzy i neurolodzy to specjaliści, do
których bardzo trudno się dostać. Jedna wizyta na pół roku w przypadku
neurologa, a takich wizyt w roku potrzebne jest od 4 do 6… A do neurochirurga
to nie sposób się dostać i tylko raz na 1,5 roku udaje się. Kiedy już jest
leczenie trzeba kontrolować niektóre parametry. O ile morfologia krwi jest
darmowa to za całą resztę trzeba płacić. Każde badanie to tak koło setki. I nie
bierze się za to faktur do rozliczeń, bo pielęgniarki w punkcie pobierania krwi
zajęłyby się biurokracją zamiast badania kolejnych osób… Dochodzi też całe
dokształcanie, konsultacje z różnymi lekarzami, dostarczanie materiałów
zmniejszających określone problemy. My obecnie mamy komfortową sytuację, że Ola
już tak nie mdleje i nie krzyczy z powodu ataków, ale kosztem dawek, które
bardzo trzeba kontrolować, aby stężenie we krwi nie było przekroczone. Jak
przekracza to zmniejszamy i mamy czas nasilających się ataków. Do tego dochodzi
dbanie, aby dziecko nie miało sytuacji stresujących, bo te też przyczyniają się
do nasilenia problemu. A o to nie trudno w przypadku połączenia epilepsji z
autyzmem. Stresować może wszystko, dlatego trzeba mieć w nosie całe to
strofujące i pouczające otoczenie, które cmoka z dezaprobatą, że taka duża
dziewczynka, a w wózku śpi. Widocznie miała potrzebę, że usiadła w wózku w
czasie spaceru, żeby odsapnąć. Widocznie potrzebuje. Teraz o wędrówkę bez wózka
łatwiej, bo jest lato i można usiąść na ławce, ale zimą nie sposób, bo dziecko
może się przeziębić. Rodzic zresztą też. Nic nikomu do tego jaki jest nasz
model pracy z dzieckiem, bo to my poniesiemy konsekwencje tego wysiłku, a nie
cmokacze. Nic nikomu do tego, żeby oceniać jakichkolwiek rodziców dzieci
niepełnosprawnych. Posiadanie niepełnosprawnego dziecka nie upoważnia nikogo do
wypowiadania się o innych niepełnosprawnych dzieciach. Bycie nauczycielem też
nie upoważnia do takich ocen. A niestety często słyszę o innych dzieciach: „Gdyby
ci rodzice troszkę więcej popracowali to to dziecko nie potrzebowałoby terapii
i nauczyciela wspomagającego”. A skąd ta pewność, że określone dziecko nie
potrzebowało by? Bo widzieliście przez kilka godzin w tygodniu? Mój dziadek
przez kilka godzin w tygodniu potrafił być ożywiony, kiedy przychodziło do
niego towarzystwo. Normalnie młody chłopak. A jak wychodzili kładł się spać,
brał lekarstwa, bo cierpiał. I nikt tego nie widział, bo ekscytacja
towarzystwem sprawiała, że robił wszystko, aby nikt nie widział jak bardzo jest
chory. Dzieci też potrafią się ekscytować, cieszyć towarzystwem, a później w
domu wyłazi z nich to całe napięcie. Można powiedzieć, że coś się wie o
niepełnosprawnym, kiedy jest się z nim przez miesiąc 24h/dobę. I tylko wtedy,
ale to też nie upoważnia do ocen, bo każdy człowiek ma sympatie i antypatie. W
towarzystwie jednych chętnie pracują, a inni ich denerwują i tłamszą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz