Moja najdziwniejsza przygoda była na studiach. Zawsze studiowałam po dwa kierunki plus jakaś praca, więc czasami zaliczałam przedmioty w innym terminie, w innym czasie łapałam wykładowców, żeby mi uzupełnili indeks. No i wpadam do dziekanatu z pytaniem o profesora, bo miał być, a go nie ma. Mówią, że już nie będzie, bo właśnie wyszedł i wyjeżdża do Tybetu na 2 tygodnie. Termin składania indeksów na przyszły tydzień. Pędzę autobusem, żeby zdążyć złapać profesora na dworcu PKP. Dojechałam. Tam tłum, w którym trudno było kogokolwiek wyszukać, ale dzielnie szukałam i znalazłam siedzącego gdzieś między wstawionymi i zasikanymi bezdomnymi (akurat tak się trafiło, a to były czasy przed remontem dworca i bywało tam ciekawie). Ubierał się specyficznie, wkomponował się w tło (na pierwszy rzut oka bezdomny). Podchodzę do profesora, proszę o wpis, a obok pada:
-K***, profesor, a wyglądał na równego gościa.
Wracam z poczuciem sukcesu na uczelnię po kolejne wpisy. Opowiadam znajomym, że udało mi się go złapać, więc sukces i podań o przedłużenie terminu składania nie będzie. Kolega pyta:
-A jak ci się udało go tam odnaleźć w tłumie bezdomnych.
-Nie był zasikany.
Później z tego ukuto powiedzenie "Równy gość, chociaż niezasikany".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz